Po Einstein Audio The Tune trafił do mnie kolejny wzmacniacz zintegrowany The Amp Ultimate. Poprzedni był znakomity, więc w stosunku do następnego urządzenia Volkera Bohlmeiera moje oczekiwania były jeszcze większe. Integra The Tune okazała się niezbyt dużym, zwartym urządzeniem, pięknie wykonanym i wykończonym, które łapało za oko i serce swoim wyglądem, któremu nawet na jotę nie ustępowało piękne, niezwykle muzykalne brzmienie. Wyższy model integry, który właśnie trafił do testu – The Amp Ultimate – wygląda poważniej, że tak powiem. Nie jest nawet specjalnie większy, choć na pewno nieco wyższy, ale chromowane obudowy dwóch traf plus schowane pod czarną, metalową siateczką lampy sekcji przedwzmacniacza w połączeniu z charakterystycznym dla marki frontem tworzą od razu wrażenie produktu z wysokiej półki. I faktycznie – topowa integra to w pełni zbalansowane urządzenie pracujące w układzie dual-mono, którego konstrukcja to, jak podaje producent, połączenie rozwiązań z przedwzmacniacza The Tube i końcówki mocy The Light in the Dark. W sekcji przedwzmacniacza pracują lampy PCC EI 88 (NOS-y), natomiast w stopniu wyjściowym cztery takie same (N-channel) tranzystory typu MOSFET (po dwa na kanał). Układ tego wzmacniacza zintegrowanego to złożony Circlotron, przypominający koncept OTL, z którego przecież słynie niemiecka marka. Jak wspomniałem, jest to urządzenie w pełni zbalansowane – z tyłu znajdziemy co prawda tylko jedno wejście XLR, a pozostałe cztery to RCA, ale sygnał, który trafia przez wejścia liniowe, jest w sekcji przedwzmacniacza symetryzowany.
Wykonana z najwyższą precyzją aluminiowa obudowa The Amp Ulitmate zapewnia dobre ekranowanie układów elektronicznych. Konstrukcja jest mechanicznie stabilna i sztywna, a dodatkowo ciężka – połączenie tych cech sprawia, iż jest ona wolna od rezonansów. Dodatkowo zapewnia komponentom wewnątrz odpowiednią wentylację i odprowadzanie ciepła (boczne ścianki to de facto spore, czarne radiatory), minimalizując w ten sposób ich obciążenie i poprawiając balans termiczny. Elementy ze stali nierdzewnej polerowane są na wysoki połysk ręcznie, aż do uzyskania efektu lustrzanego, dzięki czemu pasują do chromowanych pokryw transformatorów. Wszystkie czarne elementy są precyzyjnie kształtowane i ręcznie polerowane. Front to gruba, lekko wypukła akrylowa płyta z niewielkim, centralnym okienkiem, w którym umieszczono trzy niebieskie kontrolki. Po bokach znalazły się dwa duże, czarne pokrętła służące do wyboru aktywnego wejścia (gałka po lewej stronie) oraz do regulacji głośności (po prawej). Włącznik umieszczono dość nietypowo, na spodzie wzmacniacza (w lewym, przednim rogu obudowy). Ponieważ jednak wzmacniacz stoi na stosunkowo wysokich nóżkach, dostęp do włącznika nie stanowi problemu. Obudowa The Amp Ultimate nie jest zbyt duża, więc mimo takich planów konstruktora zabrakło miejsca na zamontowanie kompletnego układu przedwzmacniacza gramofonowego The Little Big Phono. Udało się natomiast, jako opcję (dodatkowo płatną), zmieścić układ zasilania do tego przedwzmacniacza. Z tyłu znajdują się więc odpowiednie gniazda zasilające, do których bezpośrednio można podłączyć phono, mające postać małych monobloków z osobnym zasilaczem. Posiadacze tego wzmacniacza z opcjonalnym zasilaczem dla The Little Big Phono mogą więc ten ostatni zakupić bez osobnego zasilacza. Wzmacniacz jest wyposażony w zdalne sterowanie, a w zestawie dostarczany jest funkcjonalny i bardzo estetyczny pilot Einstein The Remote.
Jakość brzmienia
Do tej pory przy właściwie każdym kontakcie z produktami Einsteina pierwsze słowo klucz, które przychodziło mi do głowy po ich włączeniu to: muzykalność. Tym razem pierwsze wrażenie opisałbym słowem: wyrafinowanie. Prezentacja była oczywiście płynna, spójna, naturalna, wręcz organiczna, co razem składa się na muzykalność, ale było w niej jeszcze więcej, dużo więcej. Mowa właśnie o owym wyrafinowaniu, szlachetności brzmienia, o budowanym od pierwszych sekund wrażeniu obcowania z wyjątkową prezentacją. I to wyjątkową pod wieloma względami. The Amp Ultimate zapewnia świetny wgląd w muzykę. Im lepiej zrealizowane nagranie, tym więcej można w nim usłyszeć. Rzecz w możliwości zagłębiania się w kolejne warstwy zarówno nagrania jako takiego, jak i brzmienia każdego instrumentu czy głosu. I już nawet nie chodzi o podstawowe elementy, takie jak barwa czy faktura dźwięku, ale o te jeszcze bardziej właściwe danemu instrumentowi czy muzykowi.
Rzecz w tym, jak łatwo przychodzi przyglądanie się takim elementom, jak technika gry na instrumencie – jak gitarzysta szarpie, czy uderza struny i jak one rezonują. Ponadto możemy rozróżnić czy struny są metalowe, czy nylonowe, jak mocno pianista uderza klawisze, jak pracuje nogami, jaką technikę śpiewu wykorzystuje dana wokalistka/dany wokalista, a dzięki tym wszystkim elementom – jak oczywiste stają się różnice pomiędzy instrumentami tego samego rodzaju grającymi razem. Rzecz również w łatwości, z jaką słuchacz identyfikuje się z warstwą emocjonalną danego utworu muzycznego, klimat nagrania, w który wchodzi się od pierwszych sekund zupełnie bezwiednie. To wszystko elementy, które składają się w nadzwyczaj kompletny obraz tego, co dzieje się na scenie przed słuchaczem. Oczywiście nie jedyne. Oddanie barwy i faktury instrumentów/głosów to podstawa, podobnie jak pokazanie trójwymiarowości źródeł pozornych i ich lokalizacji na scenie. W każdym z tych elementów Einstein spisuje się znakomicie. A potem dopiero wchodzimy na poziom wyrafinowania, który sprawia, że obraz jest jeszcze bardziej realny i naturalny, że ze zwykłego HD przesiadamy się na 4K, że tak to obrazowo ujmę. I to właśnie, między innymi, The Amp Ulitmate ma do zaoferowania. Przykuwa do fotela od pierwszej sekundy i utrzymuje w stanie ekscytacji aż do wybrzmienia ostatniej nuty, niczym wysokiej klasy wzmacniacz lampowy SET, aż chciałoby się powiedzieć...
Zachwyca także otwartość i czystość brzmienia. Einstein kreuje niezwykle czarne tło dla muzyki, dając jej szansę lśnić pełnym blaskiem, o ile oczywiście pozostałe elementy systemu dotrzymają kroku wzmacniaczowi. Góra pasma jest żywa, acz świetnie kontrolowana, nadzwyczajnie dźwięczna, detaliczna i pełna powietrza. Występuje tu rzadkie połączenie wyrazistości z delikatnością, słychać wszystko, każdy drobny detal bardzo dokładnie, dźwięcznie, a jednocześnie prezentacja jest aksamitnie gładka, nie ma tu za grosz nachalności czy agresywności, z którą taka wyrazistość może się kojarzyć. Trąbka i owszem, potrafi zabrzmieć ostro, gdy trzeba, ale nigdy nie kłuje w uszy bardziej niż przy graniu na żywo, nigdy nie przekracza granicy, po której dźwięk staje się nieprzyjemny. Potrafi jednakże zabrzmieć również niebywale gładko, jeśli taka jest intencja muzyka czy realizatora nagrania, znakomicie wypadają także partie z tłumikiem. Podobnie jest przy innych instrumentach dętych, gdzie słychać ogromną ilość detali – oddech muzyka, najdrobniejsze modulacje dźwięków czy pracę wentyli. Nagrany blisko saksofon wydaje się znajdować na wyciągnięcie ręki – tak realistyczna, namacalna jest prezentacja serwowana przez testowany wzmacniacz. Równie smakowicie wypadają popisy smyczków – skrzypiec, wiolonczeli, ale i kontrabasów. Jasne jest, że Einstein potrafi oddać w nadzwyczaj naturalny sposób barwę właściwie każdego instrumentu akustycznego. A ponieważ przekaz jest również tak bogaty w szczegóły i niuanse, tak przekonująco zrenderowany w przestrzeni dużej sceny, tak namacalny, więc iluzja uczestnictwa w koncercie ponownie kojarzyła mi się z tym, co oferują wzmacniacze lampowe SET i to wysokiej klasy.
Przykuwa do fotela od pierwszej sekundy i utrzymuje w stanie ekscytacji aż do wybrzmienia ostatniej nuty, niczym wysokiej klasy wzmacniacz lampowy SET, aż chciałoby się powiedzieć...
Proszę jednak nie myśleć, że The Amp Ultimate potrafi zagrać jedynie małe, akustyczne składy. Z fantastycznymi kolumnami Ubiq Audio Model One, czyli sporą, trójdrożną konstrukcją w zamkniętej obudowie, niemiecki wzmacniacz tworzył równie dobry zestaw do dużej symfoniki czy rocka. Tak, żadna kolumna/system audio nie odda dynamiki i skali orkiestry w stu procentach – to, mam nadzieję, oczywiste. Ale jedne zbliżą się do tej granicy bardziej, a inne mniej. Einstein z tymi kolumnami, w moim pokoju, wykreował jedną z lepszych prezentacji orkiestry, jakie u siebie słyszałem. A przecież to nie jest potwór o mocy 1kW, jak niektóre konstrukcje dostępne na rynku. Przy swojej niby skromnej mocy 90W (dla 8Ω) zagrał z winyla moją referencyjną płytę, "The power of Orchestra" mocno, dynamicznie, z rozmachem, oczywiście pokazując wszystko w pomniejszonej skali, ale w doskonałych proporcjach, przestrzennie budując prawdziwy obraz orkiestry obserwowanej po prostu z raczej dość odległego rzędu widowni. I znowu uwagę zwracało doskonałe wręcz budowanie atmosfery – płyta zawiera m.in. "Noc na Łysej Górze" Musorgskiego – utwór o niebywałym klimacie z sabatem czarownic, gwałtownymi zjawiskami pogodowymi itd. Einstein, korzystając ze swoich ogromnych możliwości w tym zakresie, wydobył z nagrania wszystkie, najdrobniejsze nawet detale i niuanse, które przy słabszej elektronice umykają, czy gubią się w tle, i złożył je razem w całość, od której nie dało się oderwać – dramatyczną, groźną, ale wciągającą jak, nomen omen, diabli. Równie ekspresyjnie The Amp Ultimate spisywał się przy moich ulubionych operach – "Carmen" z Leontyną Price czy z nowymi, rewelacyjnymi wersjami "Wesela Figara" i "Cosi fan tutte" pod Currentzisem. Umiejętność znakomitego oddania ogromnych talentów nie tylko śpiewaczych, ale i aktorskich cudownych artystów występujących w tych spektaklach sprawiała, że nawet nie rozumiejąc śpiewanych słów (choć oczywiście znając mniej czy bardziej dokładnie zarys fabuły), doskonale czułem klimat, dramaturgię każdej sceny, wiedziałem, co dzieje się w danym momencie, co niemalże zastępowało znajomość danego języka.
Również z muzyką rockową Einstein radził sobie bardzo dobrze. Znakomita kontrola nad kolumnami skutkowała mocnym, dość nisko schodzącym, świetnie definiowanym basem. Do tego dochodziło bardzo dobre jego różnicowanie, sprężystość i szybkość oraz wyborne prowadzenie rytmu. W efekcie, o ile jakość samego nagrania była choć przyzwoita, czyli bez przewalonego/podbitego basu i agresywnej, suchej góry, to można było zapomnieć o innych, mniejszych czy większych wadach (charakterystycznych dla większości nagrań rockowych) i całkowicie skupić się na dobrej zabawie w towarzystwie AC/DC, Rush, Led Zeppelin czy Aerosmith. Niemiecki wzmacniacz bardzo dobrze różnicował te płyty nagrywane w odstępie nawet 40 lat, pokazując, jak inaczej nagrywało się kilkadziesiąt lat temu, np. pierwsze płyty Led Zeppelin, a jak nagrywa się obecnie, np. AC/DC czy Aerosmith. A jednak w każdym z tych przypadków bawiłem się równie dobrze – noga wystukiwała rytm, głowa kiwała się na boki, a i gardło parę razy zdarłem – to najlepsze dowody, że było dobrze, a nawet bardzo dobrze.
Pewnie, że dałoby się niskim basem jeszcze bardziej przyłoić, że mógłby być jeszcze bardziej konturowy – niektóre wzmacniacze to potrafią, tyle że one zwykle nieco "zapominają" o średnicy, wokale potrafią się gubić, a przynajmniej ich czytelność jest niska. Nie ma przecież urządzenia idealnego. Ale w przypadku Einsteina głosy były dopieszczone, w sensie dociążone, barwne i po prostu (zwykle) można było zrozumieć śpiewany tekst. Dobry pace&rhythm przydał się i w kawałkach bluesowych. Sporo czasu spędziłem z Muddym Watersem, Johnem Lee Hookerem czy Stevie Ray Vaughanem. Gitary każdego z tych gigantów bluesa wypadały wybornie – ostre (gdy trzeba), barwne, szybkie. Zupełnie inny styl grania każdego z nich pokazany był jak na dłoni. Najlepiej to świetne różnicowanie było słychać na płycie koncertowej, na której Muddy Waters gościł członków Rolling Stones, a na małej, klubowej scenie aż gęsto było od stojących niemal jeden na drugim muzyków. Znając styl każdego z gitarzystów, bez trudu potrafiłem powiedzieć, który właśnie wszedł i gdzie na scenie się znajduje. Owa lokalizacja na scenie była naprawdę wyborna, bo, jak wiem z licznych odsłuchów z różnymi wzmacniaczami, wyłowienie muzyka w sporym tłoku wcale nie jest łatwe, a tu można było sobie ich wyobrazić włącznie z takimi szczegółami, jak to, który stoi bliżej, a który o metr głębiej (bo naprawdę chwilami nie bardzo się na scenie mieścili). Tu także świetnie wypadały wokale. Obserwacja Micka Jaggera, który na początku, wywołany na scenę przez Muddy'ego, zaczął wyraźnie stremowany, by z kawałka na kawałek się rozkręcać, była czystą przyjemnością. Znakomite granie!
Einstein kreuje niezwykle czarne tło dla muzyki, dając jej szansę lśnić pełnym blaskiem, o ile oczywiście pozostałe elementy systemu dotrzymają kroku wzmacniaczowi
Warto Wiedzieć
Na uwagę zasługuje fakt, że na stronie internetowej tego niemieckiego producenta znajdziemy także informację w języku polskim. Wprawdzie tekst nie jest długi, ale odsyła do strony polskiego dystrybutora – firmy RCM z Katowic, gdzie można znaleźć bardzo dużo informacji o ofercie i filozofii Einstein Audio Components GmbH. Przeczytamy tam m.in., że firma założona przez Volkera Bohlmeiera działa od 1988 roku. To gitarzysta oraz kolekcjoner gitar i miłośnik koncertów, zawsze traktował muzykę jako podstawę, na której budował swoje życie. Doświadczenie z wykonywaniem, odsłuchiwaniem i doświadczaniem muzyki pozwalają mu dziś tworzyć niepowtarzalne urządzenia, których sam widok powoduje zachwyt w świecie audio.
Urządzenia oferowane przez firmę nie są poddawane typowej segmentacji rynku – jedyną wytyczną w ich tworzeniu, jest perfekcja.
Podsumowanie
Przyzwyczailiśmy się, a właściwie producenci nas przyzwyczaili, że te najlepsze urządzenia muszą być wielkie, piekielnie ciężkie, że bez tego nie ma dźwięku z wysokiej półki. Tymczasem The Amp Ultimate Einsteina jest dowodem, że wybitny wzmacniacz może być relatywnie niedużą i nie aż tak ciężką, a na dodatek pięknie, elegancko wykonaną jednostką. Nie jest to bynajmniej integra, która od pierwszych taktów zapiera dech, czy rzuca na kolana. Z tym Einsteinem jest trochę jak z doskonałym winem – w pierwszej chwili czuć tylko pewne elementy, które jeszcze nie powalają, dopiero po chwili czujemy w ustach niezwykle bogaty bukiet, rozpoznajemy wiele elementów, które składają się na pełny, nadzwyczajny smak. Tu jest podobnie – od początku co prawda słychać, że ma się do czynienia z urządzeniem wyjątkowym, wyrafinowanym, m.in. dzięki wysokiej rozdzielczości i bardzo dobrej selektywności dźwięku.
Potrzeba jednakże trochę czasu, kilka, kilkanaście odsłuchanych płyt by uświadomić sobie, ile tak naprawdę do zaoferowania ma The Amp Ultimate, jak niezwykłych doświadczeń muzycznych, jakich emocji potrafi dostarczyć. To jeden z tych wzmacniaczy, których brzmienie trudno się analizuje, bo człowiekowi po prostu szkoda jest na to czasu. Dodajemy dobre źródło, dobre kolumny i otrzymujemy wciągający, nadzwyczajnie bogaty, płynny i organiczny spektakl muzyczny, od którego nie sposób się oderwać! Ten wzmacniacz potrafi zagrać właściwie każdą muzykę, choć pewnie hardcore'owy fan ciężkich brzmień wybrałby inne, bardziej surowo brzmiące urządzenie. Dla mnie, człowieka kochającego przede wszystkim muzykę akustyczną okraszoną bluesem i pewną ilością rocka, The Amp Ultimate to absolutna, wyrafinowana bomba! Wzmacniacz z gatunku "na całe życie". W takim razie, co oferują dzielone konstrukcje Volkera Bohlmeiera?! Nie miałem jeszcze możliwości się o tym przekonać, ale gdy tylko nadarzy się taka okazja, natychmiast z niej skorzystam.