Pół wieku w branży audio to szmat czasu, więc jest co świętować. Cambridge Audio postanowiło uczcić jubileusz 50-lecia nową serią urządzeń o nazwie Edge (od nazwiska inżyniera Gordona Edge'a, człowieka odpowiedzialnego za pierwszy innowacyjny produkt marki – wzmacniacz zintegrowany P40). Specjalnie na tę okazję powstały trzy niezwykłe urządzenia: przedwzmacniacz z sieciowym odtwarzaczem plików NQ, wzmacniacz mocy W oraz integra A. Trzeba przyznać, że wprowadzenie nowej serii to doskonałe posunięcie, bo Cambridge'owi wyraźnie brakowało w ofercie kropki nad i, czegoś, co spowodowałoby, że ludzie przestaliby kojarzyć tę markę z produktami z niższej półki. Serią Edge Cambridge ma szansę na zerwanie z wizerunkiem firmy znanej z rynku może nie masowego, ale z urządzeń – nawet jeśli wybitnych w swojej kategorii cenowej – to jednak wciąż ze średniej półki. Czy trzy lata pracy i bezkompromisowe podejście w projektowaniu wystarczą, by wzmocnić prestiż i pokazać, kto rządzi? Sprawdzamy to na przykładzie integry Edge A.
Budowa
Zdjęcia nie kłamią – Edge A to ładny kawał "pieca", który w "realu" robi niesamowite wrażenie (zwłaszcza po wniesieniu na pierwsze piętro w pojedynkę). Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie ładniejszego wzmacniacza zintegrowanego. Zwykle projektanci, chcąc się czymś wyróżnić, cudują i wydziwiają, tymczasem największe piękno tkwi w prostocie. Jak na mój gust design i wykonanie topowej integry Cambridge'a są doskonałe. Front i tył to grube (7mm) metalowe, zaokrąglone po bokach panele, pomiędzy którymi znajdują się żebra potężnych radiatorów. W czasie pracy nagrzewają się jak kaloryfer. Góra składa się z dwóch warstw: wklęsłej dolnej (niepełnej) i płaskiej górnej. Ta druga to 4-milimetrowej grubości płyta nałożona na wierzch wzmacniacza, co sprawia, że zdaje się nad nim unosić. Dół z kolei jest wysunięty i ścięty z obu stron, co tworzy charakterystyczny podest. Z przodu na jego środku umieszczono odbiornik IR. Nie zastosowano typowych stopek, zamiast tego spód gdzieniegdzie podklejono kawałkami taśmy, co ma bardziej zabezpieczyć powierzchnię stolika niż zapobiegać przesuwaniu po śliskich powierzchniach, bo prawie 25kg wagi robi to wystarczająco dobrze.
Czołówka to wzór minimalizmu: dyskretne logo, jeden niewielki przycisk z białą diodą w środku (jeśli wzmacniacz wykryje błąd, kolor zmieni się na czerwony), gniazdo słuchawkowe 6,3mm i centralnie umieszczona koncentryczna gałka, prawdziwy majstersztyk z 31 precyzyjnie wykonanych elementów, który z zewnątrz składa się z dwóch ruchomych części: gładka służy do płynnego regulowania głośności, a ta chropowata, z toczonymi detalami, do skokowego wyboru źródła (dokładną budowę tej części przedstawia filmik przygotowany przez producenta. Dookoła laserowo wycięto oznaczenia wejść (A1–A3, D1–D5 i Bluetooth), którym towarzyszą małe białe LED-y, migające dopóty, dopóki na wybrane wejście nie popłynie sygnał. Warto w tym miejscu dodać, że po pierwszym włączeniu fabrycznie "zresetowanego" wzmacniacza automatycznie dokonywana jest kalibracja (Volume Calibration) – proces ten trwa ok. 30 sekund, w tym czasie gałka przesuwa się to w lewo, to w prawo do końca skali, po czym powraca do punktu początkowego, co oznacza, że urządzenie jest gotowe do działania (przywrócenie ustawień fabrycznych jest też możliwe w warunkach domowych).
Tył Edge A również robi znakomite wrażenie. Prawie wszystko rozplanowano optymalnie. Prawie, bo umiejscowienie terminali głośnikowych prawego kanału nad gniazdem zasilającym nie jest najszczęśliwsze, jeśli korzysta się z wypasionej "prądówki" i kabli zakończonych widłami. Poza tym drobiazgiem wszystko jest tak, jak być powinno: wyjścia głośnikowe z lewej i prawej strony odzwierciedlają architekturę dual-mono, obok złączy RCA są też XLR-y (pre-out i wejście analogowe). Wejścia analogowe są tylko trzy (2xRCA, 1xXLR), za to cyfrowych jest aż pięć plus Bluetooth (nad terminalami głośnikowymi lewego kanału umieszczono gniazdo, w które należy wkręcić niewielką antenę; zastosowanie kodeka aptX HD umożliwia odtwarzanie plików do 24/48). Wejścia cyfrowe umieszczono nad analogowymi, są to (od lewej): USB-B (z pozłacanymi stykami), HDMI (dla TV z ARC), "elektryk" i dwa "optyki". Całości dopełnia złącze RS 232C, Link In/Out i przełącznik Auto Power Down (w pozycji Yes po mniej więcej 20 minutach bezczynności wzmacniacz automatycznie przechodzi w tryb standby).
Wzmacniacz ten gra z rozmachem, specyficznym oddechem, który potęguje wrażenie swobody planów, pierwszorzędnej przestrzeni i naturalności
Końcówki, jak już wspomniałem, rozdzielono na dwie części, z niezależnymi radiatorami. W każdym kanale pracuje aż pięć par tranzystorów! Do ich zasilenia służą dwa toroidy podłączone w taki sposób, by niwelować zakłócenia elektromagnetyczne, na które z wierzchu nałożono grill (na odsprzęgniętej płycie górnej w miejscu nad transformatorami naklejono duży płat taśmy izolacyjnej – ta część wzmacniacza podczas jego pracy pozostaje zaledwie letnia). Do czołówki od wewnątrz przykręcono jeszcze trzeci, mniejszy transformator toroidalny Noratela, który obsługuje sekcję sterującą. Bateria głównych kondensatorów filtrujących ma sumaryczną pojemność 80.000µF. Ta mała elektrownia według zapewnień producenta produkuje 100W przy 8Ω i podwaja moc przy dwukrotnie niższej impedancji. Tranzystory wyjściowe pracują w klasie XA. To kolejne już autorskie rozwiązanie Cambrigde'a, udoskonalenie wprowadzonej kilka lat temu klasy XD (notabene fajna nazwa!), łączącej zalety brzmienia czystej klasy A w połączeniu z efektywnością klasy AB. Producent nie dzieli się szczegółami nowego rozwiązania, wspomina jedynie o dodaniu do klasy AB prądu podkładu, co jest charakterystyczne dla klasy A. Efektem ma być połączenie zalet obu klas i jednoczesne wyeliminowanie ich wad, czyli małej wydajności oraz wysokich zniekształceń.
Projektanci zadbali o jak najkrótszą ścieżkę sygnału, eliminując z niej kondensatory sprzęgające – zastosowano układ sprzęgnięty stałoprądowo. Architektura płytek jest piętrowa, na samym dole znajdują się m.in. rozbudowane układy zabezpieczeń, wyżej przedwzmacniacz, a nad nim płytka z układami cyfrowymi, w tym DAC-iem ESS Sabre ES9018K2M (który na dzień dzisiejszy obsługuje praktycznie wszystkie użyteczne formaty audio: PCM 32/384 i DSD256), XMOS-em wokół którego zbudowano odbiornik USB oraz odbiornikiem S/PDIF WM8805 Cirrusa.
Na koniec tej części kilka słów o pilocie (z kodowaniem RC5). W odróżnieniu od innych firm, które do wzmacniaczy za ok. 20kzł dokładają brzydkie plastikowe sterowniki, a za ich metalowe odpowiedniki każą sobie dopłacać nieraz bajońskie sumy, Cambridge przygotowało pilot godny hi-endowej integry. Oczywiście ciężar tego elementu nie jest tak istotny, jak samego wzmacniacza (wiadomo, im cięższy "piec", tym z reguły lepszy, co zresztą potwierdza Edge A), ale te 300 gramów robi wrażenie. Wierzch to chyba identyczny materiał jak ten, z którego wykonano czołówkę i tył wzmacniacza. 12 przycisków wystarczyło, by "ogarnąć temat", a nawet dorzucić coś ekstra. U góry znajduje się włącznik, pośrodku utworzono koło z centralnie umieszczonym przyciskiem Mute/Unmute (podczas korzystania z Bluetootha pełni on funkcję Play/Pause), a poniżej w jednym rzędzie ułożono cztery przyciski zapamiętujące dane wejście i ustalony w momencie programowania poziom głośności (programujemy przez dłuższe przytrzymanie danego guzika, aż dioda przy danym wejściu zacznie migać). Jedyna rzecz, do jakiej można się tu przyczepić, to niezbyt precyzyjne regulowanie głośności – pokrętło obraca się jeszcze przez moment po tym, jak palec przestaje naciskać guzik.
Jakość brzmienia
Pamiętam, jak pewien mój znajomy wyjaśnił mi kiedyś, na czym polega różnica między "zwykłym" sprzętem audio a hi-endem. Zapamiętałem zwłaszcza jedno zdanie, które rozpaliło moją wyobraźnię: "Gitara Stonesów brzmi zupełnie inaczej, estradowo". Przypomniałem sobie o tym, gdy podczas jednej z sesji odsłuchowych z integrą Cambridge'a włączyłem płytę "Bridges To Babylon". Trzeba to powiedzieć jasno: z Edge A wchodzimy w hi-end już nie jedną nogą, a dwiema i to pewnie, bez żadnych "ale". Decyduje o tym kilka cech brzmienia, których urządzenia z tzw. średniej półki (o budżetowych nie wspominając) nie są w stanie zaoferować. Jak choćby szczególna aura, zawiesistość, inny (właściwy) ciężar poszczególnych dźwięków, a także precyzja lokalizacji i rozmiary sceny nieznane bardziej przystępnym cenowo wzmacniaczom. Inżynierom Cambridge'a udało się połączyć pozorne przeciwieństwa, precyzję ze spójnością, szczegóły z muzykalnością, detale artykulacji z soczystością barw i masą. Wzmacniacz ten gra z rozmachem, specyficznym oddechem, który potęguje wrażenie swobody planów, pierwszorzędnej przestrzeni i naturalności.
Jedną z pierwszych cech brzmienia, na którą od razu zwróciłem uwagę, była nieprzeciętna przezroczystość i dynamika w skali mikro. Walka o niskie zniekształcenia podjęta przez projektantów Edge A zdecydowanie się opłaciła. Wzmacniacz potrafi przekonująco oddać zarówno dźwięki transjentowe, impulsowe, jak i te, na które znacznie trudniej "rzucić światło", bo np. nagrano je cicho, z niskim poziomem. A to oznacza nie tylko wzorową szczegółowość, ale też więcej, że się tak wyrażę, muzyki w muzyce – chodzi o nierzadko ukryte w muzycznym miksie elementy aranżacji czy np. delikatne wybrzmienia instrumentów perkusyjnych, które integra Cambridge'a potrafi fantastycznie "powiększyć" i podtrzymać. Przy okazji dostajemy mnóstwo informacji o akustyce pomieszczenia, w którym zarejestrowano dane nagranie. Od dłuższego czasu każde testowane przeze mnie urządzenie przechodzi próbę z płytą "Monteverdi. A Trace of Grace" Michela Godarda.
Materiał nagrano na tzw. "setkę" w opactwie Abbaye de Noirlac w Bruère-Allichamps, we Francji. Za stronę techniczną od początku do końca (produkcja, edycja i mastering) odpowiada jedna osoba, Jonas Niederstadt. Edge A w niesłychanie sugestywny sposób pokazał, jak dźwięk odbija się od klasztornych wnętrz, tworząc specyficzną aurę pogłosową. W utworze "Soyeusement" pojawiła się namacalna głębia, a aksamitne brzmienie saksofonu uzupełniła chrapliwa, ziarnista barwa ustnika przy poszczególnych zadęciach. Brytyjski wzmacniacz cechuje niezwykła łatwość – jeśli wolno mi użyć terminu kojarzącego się raczej ze sztuką operatorską – jak gdyby jednoczesnego zestawiania ujęć w skrajnych planach, pokazywania zarówno tego, co dzieje się na dużym palnie, jak i drobnego szczegółu, detalu, który wcześniej umykał uwadze, ginął w lawinie innych dźwięków.
Jeśli realizator nie skąpił basu, jak np. na przywołanej już płycie "Bridges To Babylon", to niskie tony wymiatają. Bas Cambridge'a idzie równo i rytmicznie, energia oraz szybkość stopy łączą się ze świetnym wypełnieniem, soczystością lub, jak chcą niektórzy, "mięchem". Nie ma tu śladu przekonturowania, odfiltorwania z treści, ale też, na szczęście, nie pojawia się rozmiękczenie czy rozmycie krawędzi. Gitara basowa w "Anybody Seen My Baby" czy "Out of Control" chodziła jak na sznurku. Atak jest może nieco złagodzony, ale dzięki temu nawet słabsze nagrania "dają radę". Znakomicie udało się tu uchwycić balans między konturem a wypełnieniem, dzięki któremu niskie składowe stanowią prawdziwą podstawę nagrania. Przywołane utwory ujawniają także, że w Edge A drzemie pierwiastek dźwięku estradowego. Nie ma tu co prawda takiej bezwzględności i "buzowania", z jakimi kojarzymy zazwyczaj potężne końcówki mocy, ale w brzmieniu (zwłaszcza gitary elektrycznej) pojawia się specyficzna twardość, surowość i drapieżność, coś prawdziwego, jakby niedającego się do końca okiełznać, ale też dla tego instrumentu naturalnego, czego tańsze wzmacniacze nie potrafią oddać.
Spójność i nasycenie słychać także w pozostałych zakresach. Średnie tony są przede wszystkim neutralne, ale bywają też, przynajmniej w niektórych nagraniach, jakby wzmocnione, skupiają na sobie uwagę. To znak, że wzmacniacz Cambridge'a jest w dużej mierze przezroczysty i świetnie różnicuje zarówno nagrania, jak i źródła dźwięku. Różnice między "cedekiem" Audiolaba 8300CD a streamerem Yamahy NP-S2000 były bardzo wyraźne – ten pierwszy zagrał bardziej zrywnie, ale też stosunkowo płasko, drobiazgowo cyzelując szczegóły, podczas gdy "japończyk" zaoferował piękną głębię, namacalność i muzykalność. Górą pasma można się tylko zachwycać. Jest czysta, aktywna, finezyjna, a jednocześnie pozbawiona sykliwości i ostrości. Urzeka zarówno barwa poszczególnych perkusyjnych talerzy, jak i ich "ciężar" – czuje się siłę uderzenia, wielkość talerza i jego wibracje.
I wreszcie crème de la crème tej konstrukcji, czyli sposób kreowania przestrzeni i sceny, przede wszystkim jej głębi. To chyba ten aspekt prezentacji Edge A, któremu najtrudniej (oczywiście w mojej opinii) się oprzeć. Niesamowite jest też to, jak szybko ucho przyzwyczaja się do tej prezentacji, adaptuje się i oswaja, i wreszcie jak bardzo dokucza brak trójwymiarowego obrazu po powrocie do wzmacniacza za mniej więcej ¼ ceny Cambridge'a (choćby recenzowanego na sąsiednich stronach Audiolaba, który notabene wraz z firmowym "cedekiem" tworzy świetne połączenie). Dopiero z takimi konstrukcjami, jak Edge A na jednej scenie nie tylko mieszczą się, ale też swobodnie oddychają instrumenty w takich utworach, jak "Double Rainbow" Stacey Kent czy "Just One Of Those Things" George'a Bensona. Krótko mówiąc, to prawdziwa klasa!
Na koniec opisu postanowiłem "rozprawić się" z sekcją cyfrową i Bluetoohem. Przyznaję, że większość czasu poświęciłem na odsłuchy z zewnętrznymi źródłami dźwięku. Część cyfrowa Cambridge'a jest całkiem satysfakcjonująca, ale wolałem "grać" przez wejścia analogowe. USB-DAC (Windows 10 Pro + Roon; sterownik pobrany ze strony Cambridge'a) oferuje brzmienie bardzo dokładne, skupione na detalu, rozdzielcze, przestrzenne, acz pozbawione nieco gęstości, muzykalności. Z niektórymi nagraniami, tymi cieplejszymi (ale też o mniejszym zakresie dynamiki), jak np. "Tender Extinction" Steve'a Jansena (FLAC 16/44,1), brzmienie określiłbym jako trafione w punkt. Z realizacjami audiofilskimi, np. Tsuyoshi Yamamoto Trio "What a Wonderful Trio!" (FLAC 16/44,1) brakowało mi trochę namacalności, głębi, monumentalności – tego, co buduje naprawdę duży dźwięk. Z kolei płyta "Raízes" (DSD256; download z NativeDSD.com) wypadła wręcz spektakularnie pod względem naturalności i oddania "ambientu" pomieszczenia, przy czym gałka Edge'a A powędrowała aż na godzinę... 14. Jeśli zaś chodzi o Bluetooth, to traktowałbym go po prostu jako fajny bonus, dzięki któremu można niezobowiązująco, ale też całkiem przyjemnie posłuchać muzyki z serwisów streamingowych czy np. YouTube'a.
Warto wiedzieć
W obwód wzmacniacza Edge A wbudowano kilka zaawansowanych zabezpieczeń (przed nadmierną temperaturą, prądem stałym i przepływem prądu o nadmiernym natężeniu), dzięki którym urządzenie może szybko reagować na chwilowe warunki przeciążenia. Zadaniem jednego z tych układów jest ciągłe monitorowanie tranzystorów wyjściowych, aby zapewnić ich pracę w bezpiecznym obszarze roboczym (SOA). Po uruchomieniu zabezpieczenia V/I (napięcie/prąd) urządzenie powinno nadal działać, ale mogą wystąpić zakłócenia, ponieważ wzmacniacz będzie "osłaniał" tranzystory wyjściowe. Oznaką wykrycia jakiegokolwiek błędu będzie zmiana koloru diody LED w przycisku gotowości z białego na czerwony.
Podsumowanie
Trochę to zaskakujące, że dopiero po 50 latach Cambridge zdecydował się wypłynąć na naprawdę głębokie wody. Ale lepiej późno niż wcale, zwłaszcza jeśli oznacza to – jak w przypadku Edge A – brzmienie, przy którym można zatopić się w muzyce.