Choć młodsi Czytelnicy mogą tego nie pamiętać, ale okres gdy odtwarzacze plików, a później odtwarzacze sieciowe wkraczały na rynek, nie jest wcale tak odległy. Jedną z kwestii dyskusyjnych, zwłaszcza w początkowym okresie, była kwestia nazewnictwa zupełnie nowej kategorii urządzeń audio. Ranga tejże kwestii urosła jeszcze bardziej, gdy stało się jasne, że mamy do czynienia z wydarzeniem z kategorii rewolucji w naszej branży. Bardzo szybko bowiem pliki muzyczne stały się dominującym nośnikiem muzyki zastępując nośniki fizyczne, a konkretnie płyty CD. Zdecydowało o tym wiele czynników m.in. wygoda użytkowania, coraz lepsza jakość i dostępność, pojawienie się muzycznych serwisów streamingowych, a także coraz wyższej klasy urządzenia do ich odtwarzania.
Nazewnictwo nawet dla tych, którzy początkowo zniechęceni doświadczeniami z plikami stratnymi w postaci, przede wszystkim, mp3, całkowicie lekceważyli nowy nośnik, stało się więc kluczowe. A że nie istniał żaden słownik audiofilskich nazw, z którego można było by skorzystać, producenci prześcigali się w wymyślaniu własnych licząc, że to właśnie ich pomysł się przyjmie. Tak więc zapanował niemały chaos, bo o tym samym urządzeniu mogliśmy usłyszeć, że jest to serwer plików, odtwarzacz sieciowy, streamer, serwer muzyczny, transport plików, itp. Tych nazw pewnie było jeszcze więcej, ale na szczęście część z nich zdążyła się już zatrzeć w pamięci, co wcale nie znaczy, że dziś sytuacja jest już w pełni ustabilizowana. Jako źródeł używa się dziś magnetofonów, gramofonów, odtwarzaczy CD, SACD i... no właśnie, w temacie plików mimo pewnej stabilizacji nazewnictwa dalej pełnej zgody wciąż nie ma...
Jednym z powodów tej sytuacji jest fakt, że żadne określenie nie przekonało producentów i użytkowników. Drugim jest fakt, iż urządzenia tego typu potrafią się od siebie znacząco różnić w kwestii funkcjonalności, bardziej nawet niż w przypadku np. odtwarzaczy CD, z których część nie tylko odtwarza płyty, ale oferuje również wejścia i wyjścia cyfrowe, tudzież regulację sygnału wyjściowego. Mimo to, o każdym z nich mówimy, że to odtwarzacz CD, a wyjątkiem jest jedynie transport srebrnych płyt, bez DAC-a na pokładzie.
Przechodząc do oferty Lumina, należy podkreślić, że to producent wielce zasłużony, dla rozwoju tego segmentu rynku. W katalogu znajdziemy (pomijając wzmacniacz, czyli właściwie tradycyjny produkt): magazyn plików L2, który jest jednocześnie sieciowym switchem, dwa transporty sieciowe, czyli urządzenia, które odtwarzają pliki z sieci lub z lokalnych nośników, ale nie mają na pokładzie DAC-a (modele U2 i U2 Mini). Dorzućmy do tego trzy odtwarzacze sieciowe, czyli transporty sieciowe, ale z wbudowanymi DAC-ami, a więc dostarczające sygnał analogowy do przedwzmacniacza lub wzmacniacza (modele X1, T3 i D3). Jest jednakże i najnowsza kategoria, czyli huby muzyczne, do której należą modele P1 i testowany P1 Mini.
Budowa i funkcjonalność
Pozostając w temacie nazewnictwa, należało by zapytać dlaczego producent w przypadku modeli P1 i P1 Mini nazywa je hubami muzycznymi. Z założenia są czym więcej niż tylko odtwarzaczami plików. Pełnią bowiem funkcję, serca i mózgu systemu, w którym pracują. Bardziej komputerowe określenie to właśnie hub, który porządkuje i zarządza wszystkim, co się w systemie dzieje. To oczywiście są nadal pełnowartościowe odtwarzacze i transporty sieciowe i można ich właśnie w ten tylko sposób używać, choć oznaczałoby to marnowanie części ogromnego potencjału.
P1 i P1 Mini odtworzą pliki w formatach bezstratnych, w tym hi-resy PCM i DSD, także z lokalnie podłączonych nośników danych, ale i pliki w formatach stratnych. Oferują wsparcie serwisów streamingowych (Tidal Connect, Qobuz, Spotify Connect), kompatybilność z AirPlay, QPlay, odtwarzanie gapless, obsługę protokołu UPnP AV, czy w końcu radia internetowe, także bezstratne. Co ważne, przynajmniej dla fanów Roona, można je wykorzystywać jako tzw. end pointy dla tego świetnego muzycznego kombajnu.
Oba huby muzyczne Lumina mają również wbudowany przetwornik cyfrowo analogowy, co umożliwia wysłanie z nich sygnału analogowego prosto do wzmacniacza lub przedwzmacniacza. Co więcej, dysponują również bezstratną regulacją głośności LEEDH, dzięki której możliwe jest bezpośrednie sterowanie końcówką mocy. Aby ich funkcjonalność była jeszcze większa, użytkownik ma do dyspozycji zarówno symetryczne (XLR), jak i niesymetryczne wyjścia analogowe. Wszystko to, co do tej pory opisałem, odnosi się również do innych sieciowych odtwarzaczy Lumina (oczywiście funkcjonalność poszczególnych modeli nieco się różni w zależności od ceny, ale większość opisanych rozwiązań oferuje każdy z nich).
Co więc na ich tle wyróżnia P1 i P1 Mini? Otóż muzyczne huby tego producenta do tej już przebogatej funkcjonalności dorzucają coś ekstra. Ot, choćby mają wejście HDMI, które potrafi dekodować dwukanałowe audio (2.0 PCM) i obsługują również HDR, Dolby Vision, Dolby Atmos i DTS passthrough, plus wyjście HDMI z ARC (powrotny kanał audio). W ten sposób Lumin P1 Mini umożliwia integrację (dwukanałowych!) systemów audio i video rozszerzając grono potencjalnych użytkowników o fanów filmów i gier video.
W przypadku obu urządzeń z kategorii hubów użytkownicy dostają do dyspozycji również przedwzmacniacz w bardziej tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Rzecz bowiem nie tylko w wysokiej klasy regulacji głośności, ale i szerokiej gamie wejść cyfrowych i analogowych(!). P1, jako topowy przedstawiciel tego rodzaju urządzeń w ofercie Lumina, ma ich na pokładzie więcej, ale i P1 Mini także będzie w stanie zadowolić większość użytkowników, oferuje bowiem cztery wejścia cyfrowe: USB, HDMI, SPDIF optyczny (Toslink) i RCA oraz jedno niesymetryczne (RCA) wejście analogowe. Do tych pierwszych można podłączyć komputer, transport płyt CD, dekoder telewizyjny, konsolę do gier, czy jakiekolwiek inne urządzenie ze stosownym wyjściem cyfrowym. Z wejściem analogowym z kolei połączymy np. przedwzmacniacz gramofonowy, analogowy tuner, czy odtwarzacz CD/SACD, jeśli jego wbudowany DAC uznamy za lepszy niż ten, którym dysponuje Lumin (gwoli jasności, z większości odtwarzaczy SACD da się wyprowadzić wyłącznie sygnał analogowy).
Oczywiście, ponieważ jest to odtwarzacz sieciowy, wyposażono go w dwa wejścia sieciowe, a jako że to urządzenie bardzo na czasie, obok LAN-u (w standardzie 1000Base-T Gigabit Ethernet) do dyspozycji dostajemy także gigabitowy SFP (czyli sieciowe łącze optyczne, które zapewnia izolację galwaniczną od domowej sieci i jest rozwiązaniem lepszym, gdy w grę wchodzą większe odległości od routera, a dodatkowo same kable są cieńsze, więc łatwiej jest je schować). Oczywiście aby skorzystać z tego drugiego, trzeba mieć router wyposażony w odpowiednie gniazda, ale tych na rynku jest coraz więcej. Jeśli takowego nie posiadacie, warto sprawdzić opcję konwerterów LAN/SFP - sam takowych w swoim systemie używam i dały one kolejny postęp w zakresie jakości brzmienia odtwarzanych plików, mimo że używam wspartego zasilaczem liniowym switcha Silent Angel. Na tylnej ściance P1 Mini znajdziecie jeszcze jeden elementem, który w urządzeniach sieciowych często okazuje się przydatny, a mianowicie zacisk uziemienia.
Uzupełniając powyższe informacje napiszę jeszcze, iż P1 to wersja Mini, czyli z założenia korzystniej wyceniona. Zamiast potężnej, fantastycznie się prezentującej obudowy z wyobleniami stosowanej w modelu P1 i znanej z topowych urządzeń tej marki, dostajemy prostszą, klasyczną, ale równie porządnie wykonaną i wykończoną. W sekcji przetwornika cyfrowo-analogowego pracują dwie kości ESS Sabre ES9028PRO, które umożliwiają odtwarzanie plików PCM o częstotliwości próbkowania do 384kHz oraz DSD, aż do postaci DSD512.
Dorzućmy do tego superprecyzyjny zegar Femto współpracujący z układem FPGA, zasilacz liniowy z pokaźnym transformatorem toroidalnym, a nawet, co w przypadku Lumina standardem nie jest, pilot zdalnego sterowania, za który w przypadku większości modeli trzeba dodatkowo zapłacić (1.400zł). Dodanie tego elementu podkreśla niejako nieco inną rolę rodziny P1, a konkretnie funkcję przedwzmacniacza, jako że pilot pozwala wybierać źródła, czy sterować głośnością tak, jak ma to miejsce w przypadku klasycznych przedwzmacniaczy liniowych. I jeszcze jedna ważna rzecz - zastosowane układy pozwalają na upgrade oprogramowania, jeśli w przyszłości producent postanowi zmienić, bądź rozszerzyć jego funkcjonalność.
Kolejnym nietypowym dla Lumina rozwiązaniem, podkreślającym odrębność kategorii muzycznych hubów, są umieszczone na froncie elementy sterujące - przycisk zasilania i dwa pokrętła. Dzięki nim tradycjonaliści, oprócz korzystania z pilota zamiast aplikacji, będą mogli sterować głośnością, bądź zmieniać aktywne wejście również manualnie. Oczywiście sterowanie załatwia darmowa firmowa aplikacja dostępna na urządzenia z Androidem, jak i te oparte o iOS, ale nie wszyscy muszą preferować taki sposób sterowania systemem. Apka Lumina zapewnia m.in.: natywne wsparcie dla Tidala, MQA, Qobuza oraz TuneIn Radio.
W czasie streamowania odpowiednich plików zobaczycie w niej ikony Tidal MAX, MQA, czy Qobuz high-res potwierdzające, że faktycznie słuchacie hi-resów. Za pomocą aplikacji możecie także sterować głośnością, wybrać opcje upsamplingu dla słuchanych plików (do DSD 256 albo PCM 384), czy obejrzeć okładki słuchanych albumów w wysokiej rozdzielczości. Jest ona również niezbędna do wyboru/zmiany ustawień urządzenia, ale już sterowanie samym odtwarzaniem muzyki możliwe jest za pomocą innych aplikacji, jeśli macie swoje ulubione. Z racji przyzwyczajeń, z przyjemnością korzystałem z mojego serwera Roon jako źródła sygnału (po LANie), a odtwarzaniem sterowałem używając roonowej aplikacji.
Jakość brzmienia
Za każdym razem, gdy po jakiejś przerwie mam okazję posłuchać nowego Lumina, zaczynam od wypróbowania firmowej aplikacji. Ta na iOS właściwie od początku działała dobrze, aczkolwiek wersja na Androida, miała swoje trudne momenty, gdy w końcu powstała. Obecnie jej działanie i obsługa są na naprawdę dobrym poziomie, więc zasadniczo niczego więcej użytkownikowi nie trzeba.
Test Lumina P1 Mini przeprowadziłem w swoim referencyjnym systemie. Pliki odtwarzane były prosto z NAS-a, albo za pośrednictwem serwera Roon, a połączenie ze switchem Silent Angela zapewniał kabel David Laboga Custom Audio Sapphire LAN. Urządzenie zasiliłem znakomitą sieciówką tego samego producenta, topowym modelem 3D-S-AC Connect oraz ustawiłem na nóżkach Omex Symphony 2S, na górnym blacie stolika Alpine Line. Dalej sygnał zbalansowany biegł kablem KBL Sound Himalaya II do wejścia wzmacniacza GrandiNote Shinai, a gdy sprawdzałem bezpośrednie połączenie z końcówką mocy do Circle Labs M200. Te, poprzez kable głośnikowe Soyaton Benchmark mk2 napędzały kolumny GrandiNote MACH4. Na sam koniec odsłuchów te ostatnie zamieniłem na najnowszą, prezentowaną na AVS 2024 wersję kolumn podstawkowych AudioForm M200.
Lumin P1 Mini to urządzenie, które zadowoli wymagających użytkowników niezależnie od tego, czy słuchają wyłącznie plików, czy może mają też inne źródło analogowe, a ich potrzeby obejmują także przedwzmacniacz.
Dla osób, które czytały moje recenzje innych modeli Lumina jest zapewne jasne, że właściwie za każdym razem oferują one "moje" granie. To niezwykle muzykalne urządzenia, które począwszy od pierwszego wprowadzonego na rynek modelu (wówczas nazwanego po prostu Lumin, a później przemianowanego na A1) sprawiają, że cyfrowe pliki brzmią bardzo analogowo i naturalnie. A to coś, co taki fan czarnej płyty jak ja, wysoce sobie ceni. Zapewne właśnie dlatego, gdy zaczynam odsłuchy nowego modelu zawsze automatycznie sięgam po nagrania akustyczne, najchętniej koncertowe.
Nie inaczej było tym razem, bo moja przygoda z P1 Mini zaczęła się od albumu "Live At The Fenix" z zapisem koncertów dwóch świetnych gitarzystów i wcale nie gorszych wokalistów, Aleksa De Grassi i Keitha Greeningera. To właściwie dwa krążki, jako że są rejestracją osobnych występów obu panów, acz w tym samym klubie. Muzycy śpiewają, opowiadają ciekawe historie, wciągają do zabawy publiczność, grają na gitarach, a chwilami doskonale słychać, jak je stroją między utworami. Wszystko to rozgrywa się w niewielkim klubie i zostało naprawdę dobrze nagrane. Ujmując rzecz inaczej, to niezwykle naturalne brzmienie, a sposób realizacji daje słuchaczom wrażenie wyjątkowej, intymnej bliskości z wykonawcami i innymi słuchaczami, którzy reagują równie spontanicznie na wydarzenia na scenie, jak my.
Aby krążek ten zabrzmiał tak, jak to właśnie opisałem, potrzebne jest źródło (i cały system), które skupia się na emocjach, na barwie i wypełnieniu, które dobrze pokazuje akustyczne otoczenie i serwuje otwarty, pełny powietrza dźwięk. A takim źródłem jest właśnie Lumin P1 Mini, co było dla mnie jasne już po przesłuchaniu pierwszych utworów. P1 przekonał mnie do siebie zapewniając niemal namacalną obecność wykonawców i angażując w wydarzenia rozgrywające się zaledwie kilka metrów od nas. Co więcej dobra rozdzielczość i różnicowanie sprawiają, że bardzo dobrze w tle słychać również wszelkie odgłosy dochodzące z sali np. przesuwanie krzeseł, brzęk naczyń, są to elementy, które odbiera się równie naturalnie, jak z miejsc, gdzie przychodzi nam czasami zjeść obiad przy muzyce granej na żywo.
Już ten pierwszy przesłuchany album pokazał mi, że P1 trzyma się swojej filozofii brzmienia Lumina wprowadzonej w pierwszym modelu. Oczywiście te, które pojawiły się później, są wyrazem rozwoju marki i jej twórców, ulepszania pewnych elementów zarówno funkcjonalnych, jak i dotyczących brzmienia, które ewoluuje w stronę coraz wyższej klasy, ale ogólny, ten niezwykle naturalny, płynny, spójny charakter prezentacji, nie zmienił się od początku. Jest jedynie obudowywany kolejnymi, wzbogacającymi brzmienie elementami.
Zwiększając instrumentarium, ale pozostając w akustycznych, a w dużej części także koncertowych klimatach, posłuchałem najpierw koncertu Hadouk Trio "Live at Fip" (to nagranie "live", acz w nieco innym tego słowa znaczeniu - muzycy grali bowiem w radiowym studio, co było transmitowane na żywo), a potem "The Red Hot' Ray Brown Trio, "Companion" Patricii Barber i z rodzimego podwórka "Lion's Gate, Live at Jassmine Vol. 01" Michała Salamona, czy w końcu studyjnego, ale jakże znakomitego "We're Are All Somebody From Somewhere" Stevena Tylera. A ostatecznie lista nagrań była dużo dłuższa...
Nie będę nikogo przekonywał, że Lumin P1 Mini to najlepsze źródło świata, bo np. mój LampizatOr Pacific 2 (fakt, że dużo droższy) oferuje dźwięk bardziej rozdzielczy, lepiej poukładany i bardziej wyrafinowany, to jednak słuchając Lumina zupełnie o tym nie myślałem. Gdy muzyka zaczynała grać, wiedza o tym, że pewne elementy prezentacji da się pokazać jeszcze nieco lepiej, była zupełnie nieistotna. Lumin P1 Mini potrafił bowiem zaczarować mnie nie tylko naturalnością brzmienia, wysokim poziomem energii, ale i sporą, głęboką sceną wypełnioną dużymi, namacalnymi źródłami pozornymi i mnóstwem powietrza.
Dźwięk był gęsty, po nieco ciemniejszej stronie mocy niż wiele współczesnych (i nie tylko) źródeł, a jednocześnie dźwięczny, otwarty i swobodny. I, raz jeszcze to powtórzę i podkreślę, obecny i namacalny! Równie naturalnie, jak wcześniej gitary i wokale, zabrzmiały egzotyczne instrumenty na krążku Hadouk Trio, fantastyczny bas Raya, fortepian Gene'a Harrisa czy Barber, instrumenty perkusyjne na płycie tej ostatniej, jak i mocne, ekspresyjne wokale Patricii i Stevena. Ten ostatni, jeden z najlepszych (nie tylko moim zdaniem) głosów muzyki rockowej, mocno odbiegał charakterem od wszystkiego czego dotychczas słuchałem. Jego chrypa, manieryzm, fantastyczny zakres głosu, wszystko to Lumin oddawał w sposób, który tylko podkreślał jego wyjątkową charyzmę sceniczną - wciągał, przykuwał uwagę i po prostu dawał mi ogromną przyjemność słuchania, choć nie jest to audiofilska realizacja.
Kolejne krążki do odsłuchu były zbliżone w kwestii jakości realizacji, wybierałem spośród dobrych i niezłych, ale nie audiofilskich pozycji. Było więc trochę rocka - Genesis, Rush, TSA, był i blues od Dżemu oraz Martyny Jakubowicz, zahaczyłem nawet o pop z Georgem Michaelem.
Lumin P1 Mini, choć gra w nieco bardziej ciemny, a przy tym bardziej przejrzysty(!) sposób niż kilka wcześniejszych modeli tego producenta, w każdym przypadku na pierwszy plan wydobywał z tych nagrań muzykę i emocje. Tam, gdzie istotny był PRAT (tempo, rytm i timing), nie da się o nim powiedzieć złego słowa. Drive, power, tzw. wykop - bez zarzutu. Wokale, im lepsze tym więcej z siebie dawał Lumin, tym większą porcję charyzmy i emocji potrafił przekazać. Nawet najsłabsze technicznie w tym towarzystwie, nagrania Georga Michaela zabrzmiały świetnie. P1 Mini potrafił skupić moją uwagę na fantastycznych umiejętnościach wokalnych artysty, resztę, w tym niedoskonałości realizacji, usunął w tło. W rocku i bluesie liczyły się nie tylko tempo i rytm, ale i energia, która z Luminem za każdym razem była wystarczająco wysoka, by w połączeniu z uporządkowaniem grania zachęcać do zwiększania głośności i dobrej zabawy.
Na koniec odsłuchów postanowiłem wypróbować P1 Mini także w roli przedwzmacniacza. Połączyłem więc jego symetryczne wyjścia analogowe bezpośrednio ze stosownymi wejściami końcówki mocy Circle Labs M200. Po kilku godzinach słuchania w takiej konfiguracji na pytanie, czy można się obejść bez osobnego przedwzmacniacza, mogłem już dać odpowiedź: tak!
Czy to znaczy, że było to lepsze zestawienie niż z klasycznym przedwzmacniaczem (w moim przypadku Circle Labs P300) przy wyłączonej regulacji w Luminie? Nie, aż tak daleko bym się nie posunął w swoich twierdzeniach. Na plus użycia regulacji LEEDH zaliczam rozdzielczość i czystość dźwięku. Te absolutnie nic nie straciły, a w wielu przypadkach regulacje wbudowane w takie urządzenia, właśnie w tych aspektach wyraźnie tracą.
Gdzie więc doszukałem się przewag osobnego przedwzmacniacza? Z nim w torze energia dźwięku była nieco wyższa, podobnie jak dynamika, choć, wracając do zalet Lumina, natychmiastowość ataku, czy zatrzymania dźwięku wydawała się ciut lepsza w bezpośrednim połączeniu P1 Mini z końcówką mocy. Zewnętrzny przedwzmacniacz natomiast, nieco lepiej dźwięk wypełniał i dociążał. W obu przypadkach duże wrażenie robiła spójność, płynność i naturalność dźwięku. Żadnej z tych cech brzmienia Lumina jako odtwarzacza sieciowego nie traciło ani mój preamp (potwierdzając swoją wysoką przezroczystość), ani testowany hub muzyczny, gdy dodatkowo musiał wysterować końcówkę mocy (co także pokazało, że w tej roli jest wysoce przejrzysty).
Podsumowanie
Kiedy w maju 2024 r. miałem okazję spotkać się z panami Angusem Leung oraz Li On, reprezentującymi Lumina, w czasie ich wizyty w Polsce promującej Lumina P1 Mini, jasne dla mnie było, że to produkt, z którego są szczególnie dumni. Po pierwsze, z klasy brzmienia, jakie udało się z nim uzyskać, a po drugie z tego, jak wiele zarówno funkcjonalności, jak i jakości dźwięku udało im się przenieść z większego brata, czyli modelu P1. Wówczas dla mnie były to dość teoretyczne twierdzenia, bo chwila słuchania w salonie "Planeta Dźwięku" to jednak nie to samo, co kilka dni z urządzeniem we własnym systemie. Dziś lepiej rozumiem już dumę obu panów.
Lumin P1 Mini to urządzenie, które zadowoli wielu wymagających użytkowników niezależnie od tego, czy słuchają wyłącznie plików, czy może mają też inne źródło analogowe, a ich potrzeby obejmują nie tylko odtwarzacz plików (lokalny i sieciowy), ale i przedwzmacniacz. Co więcej, jako przedwzmacniacz, P1 Mini pozwala zintegrować systemy audio i video, więc zadowoleni będę również ci, którzy chcą obejrzeć film, albo pograć na konsoli z towarzyszeniem wysokiej klasy dwukanałowego systemu audio odtwarzającego dźwięk zdecydowanie lepiej niż telewizor.
Z każdej z tych ról Lumin P1 Mini wywiązuje się znakomicie, a wszystko to producent zmieścił w niedużej, acz eleganckiej obudowie. Wystarczy dobra końcówka mocy i kolumny i już mamy kompletny system wysokiej klasy, łatwy i wygodny w obsłudze czy to manualnej, za pomocą pilota, czy używając aplikacji. Patrząc na cenę tego urządzenia można uznać, że nie jest ono tanie, ale gdy uwzględni się fakt, że w tej cenie kupujemy streamer, DAC-a i przedwzmacniacz, że mniej wydamy na kable, a w pakiecie dostaniemy wysoce muzykalne brzmienie wysokiej klasy, to okaże się, że ta cena jest całkiem atrakcyjna.
Posłuchajcie tego urządzenia sami, ale ostrzegam, że rozstanie z Luminem P1 Mini może nie być łatwe!