Jak na firemkę z Dalekiego Wschodu, S.M.S.L (to akronim od ShuangMuSanLin) zaskakuje bogatą ofertą, wśród której nie brakuje zarówno produktów stricte mobilnych, jak i stacjonarnych. Nie jestem zresztą pewny, czy określenie "firemka" jest na miejscu, skoro S.M.S.L posiada własny dział badań i rozwoju, a jej produkty znajdują się w sprzedaży w ponad 30 krajach, m.in. w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Japonii i Polsce. Jedno jest pewne: wspomniany dział R&D pracuje pełną parą, a firma inwestuje w swój rozwój, czego dowodem są coraz ciekawsze urządzenia, co ważne – na każdą kieszeń. Za stronę techniczną odpowiadają inżynierzy średniego i wyższego szczebla, którzy cały czas trzymają rękę na pulsie. To dzięki nim do takich urządzeń, jak opisywany tu biurkowy DAC/head-amp M7 trafiają najnowsze podzespoły najlepszych na świecie producentów. Efekt tych działań jest zaskakująco dobry.
Budowa i funkcjonalność
M7 ma formę kompaktowego prostopadłościanu, choć np. na tle urządzeń iFi Audio jest bardziej masywny, głównie za sprawą umieszczonego wewnątrz czarnej aluminiowej obudowy zasilacza, którego najważniejszymi elementami są transformator TRIAD oraz regulatory napięcia LDO (Low Dropout Regulator). Wszystko to rzekomo niskowibracyjne i niskoszumne. Zależy jednak, gdzie ucho przyłożyć, bo trafo takie znowu bezgłośne nie jest. Ze słuchawkami na głowie to oczywiście żaden problem, zresztą nawet bez nich charakterystyczny przydźwięk jest ledwie słyszalny. Ale jest. Aby go wyeliminować, pod spód "daczka" podłożyłem dwie podkładki z korka o grubości 2cm. Nóżki, którymi podklejono dolną część obudowy M7, są moim zdaniem nieporozumieniem – zdecydowanie warto zastąpić je czymś efektywniej absorbującym i tłumiącym drgania.
Dyskusyjny może być również interfejs "em-siódemki". Wydaje się, że jedno pokrętło, jeden przycisk i kilka wskaźników diodowych to wcielenie prostoty. Tymczasem "ogarnięcie" tego wszystkiego zajmuje trochę czasu. Główny włącznik, tzw. Function key, wciskamy długo, aby włączyć/wyłączyć czy raczej wprowadzić urządzenie w tryb standby, albo krótko, aby przełączyć wejście/źródło dźwięku. Gałką nie tylko kręcimy, zwiększając/zmniejszając głośność, tudzież wybierając style brzmienia i filtry (zob. dalej), ale także ją naciskamy: krótko – aby wybrać tryb wzmacniacza słuchawkowego, albo uaktywnić wyjście pre-out, lub długo – aby wejść w Menu. W tymże Menu dioda przy głównym włączniku (Function key) może świecić albo na kolor purpurowy (co oznacza, że pokrętłem można wybrać jeden z czterech dostępnych stylów brzmienia; "difoltowo" ustawiony jest pierwszy, producent nie opisuje, na czym polegają różnice między nimi), albo niebieski (tu z kolei kręcąc gałką, wybieramy jeden z pięciu cyfrowych filtrów: domyślny jest Short delay Sharp roll-off, pozostałe to: Sharp roll-off, Slow roll-off, Short delay Slow roll-off i Super Slow roll-off Mode). To nie koniec. Diody-wskaźniki tworzące półkole wokół gałki potencjometru mogą świecić na niebiesko, czerwono albo purpurowo. Oznaczone są następująco: DSD USB, 44 OPT, 48 COA, X2 HP, X4, X8 i X16. Przykładowo jeśli w trybie wzmacniacza słuchawkowego odtwarzamy nagranie FLAC 24/192, to świecą się wskaźniki DSD USB (na niebiesko), 48 COA (na czerwono), X2 HP (na niebiesko) i X4 (na czerwono). Oznacza to, że aktywne jest wejście USB i wzmacniacz słuchawkowy, a nagranie jest odtwarzane z częstotliwością 48x4kHz (czyli 192). Sytuacji nie upraszczają LED-y świecące w kolorze purpurowym (będącym wypadkową czerwonego i niebieskiego) – oznacza to, że aktywne są obie funkcje przypisane do danego wskaźnika, jednocześnie wejście/tryb i wskaźnik próbkowania. Uf, nareszcie skończyłem ten opis! Na pocieszenie pozostaje fakt, że jeśli już się "złapie", o co w tym wszystkim chodzi, to poruszanie się po tym "labiryncie" nie jest wcale takie trudne.
W przeciwieństwie do frontu DAC-a jego tył – choć paradoksalnie bardziej zagęszczony – nie kryje niespodzianek. Obok klasycznego pozłacanego wyjścia RCA pre-out ulokowano złącza wejść cyfrowych: elektrycznego, optycznego i USB typu B. Trochę szkoda, że zamiast dużego gniazda zasilającego IEC zastosowano C7, czyli popularną "ósemkę". Do zestawu dołączono co prawda odpowiednią "prądówkę", ale to nic specjalnego, podobnie jak i dwa kabelki USB – do komputera (USB-A → USB-B) i smartfona (micro-USB → USB-B), jako że złącze USB wspiera również mobilne urządzenia z obsługą USB OTG i USB Audio.
M7 prezentuje barwy obficie i ciepło, ale nie odfiltrowuje nagrań z powietrza i tzw. mikroklimatu
Wnętrze M7 autentycznie cieszy oczy. Zasilacz od większości pozostałych układów odseparowano płytką-ekranem. Po jej drugiej stronie znalazły się wysokiej jakości podzespoły, z których najważniejsze to mikrokontroler USB XU208 XMOS drugiej generacji oraz dwa DAC-i od Asahi Kasei, model AK4452 (THD+N 107dB, S/N 115dB), w niezależnych sekcjach dla lewego i prawego kanału. O filtrację i czystość dźwięku dbają kondensatory Panasonica (seria FJ) i Nichicona (seria FW) oraz osobny zegar jittera. Za wzmocnienie sygnału odpowiada wydajny wzmacniacz TPA6120a2 od Texas Instruments, który – jak zapewnia producent – napędzi słuchawki o impedancji nawet 300Ω. Nie ma powodów, by w zapewnienia te nie wierzyć, zwłaszcza że z Sennheiserami HD 660 S (150Ω) mniej więcej w połowie skali robiło się już bardzo głośno. Z drugiej strony są słuchawki o impedancji nawet 600Ω i z nimi M7 sobie raczej nie poradzi, jednak ich właściciele będą pewnie szukać droższych head-ampów, więc w zasadzie nie ma powodów do narzekania.
Jak się łatwo domyślić, praca z gęstymi plikami o wysokiej rozdzielczości nie stanowi dla M7 najmniejszego problemu. DAC pozwoli odtworzyć praktycznie każdy format (poza MQA) i to w trybie bit-perfect, oczywiście pod warunkiem, że na pececie zainstalujemy sterownik USB przygotowany przez S.M.S.L i odpowiednio skonfigurujemy odtwarzacz software'owy (polecam Roona albo JRivera z driverem ASIO).
Jakość brzmienia
Jak na takiego malucha mamy do czynienia z wyjątkowo starannie dopracowanym brzmieniem, które ujmuje specyficznym "klimatem", charakterystycznym dla przetworników AKM. Coś bardzo podobnego, równie muzykalnego słyszałem za pośrednictwem niedawno testowanego przetwornika/wzmacniacza słuchawkowego Questyle CMA400i (z chipsetem AK4490), sporo przecież droższego. Jest w tym brzmieniu niepospolita spójność, zagęszczenie, ale też dużo informacji podanych precyzyjnie, acz bez aptekarskiej dokładności. Jednocześnie przetwornik ten wprowadza do nagrań stosunkowo niewiele własnego charakteru, dzięki czemu potrafi zadowalająco odtworzyć zarówno kameralne składy akustyczne, jak i ostrzejsze, elektryczne "łojenie".
M7 prezentuje barwy obficie i ciepło, ale nie odfiltrowuje nagrań z powietrza i tzw. mikroklimatu. Dzięki temu scena jest namacalna, a kreowany obraz przestrzenny przejrzysty i bardzo czytelny. Źródła są dobrze odseparowane, ładnie zaznaczane są kontury instrumentów. Obecność głębi, wypełnienie dźwiękiem tylnych planów i wyborna szerokość sceny to bardzo mocne "argumenty" w prezentacji chińskiego DAC-a. Bardzo dobrze, solidnie wypadły nagrania z wiodącą linią kontrabasu. W rękach Gary'ego Peacocka (płyta "Now This", FLAC 24/96) był on melodyjny i dobrze skupiony, wolny od przeciągania czy innych zniekształceń. DAC/head-amp bardzo ładnie przekazał zarówno akcenty dynamiczne, szybkość, jak i zwartość brzmienia tego instrumentu.
Bas "daczka" M7 jest solidny, głęboki, plastyczny i aktywny. Proporcje pomiędzy obfitością a szybkością niskich składowych dobrano umiejętnie, rozróżnianie poszczególnych dźwięków niskotonowych przychodzi bez trudu, oczywisty jest także odmienny charakter instrumentów operujących w tej części pasma. Dolne oktawy nie dominują, ale są na tyle ważne, że nadają dźwiękowi odpowiednią masę. Poczucie obfitości niskich rejestrów jest utrzymywane także dzięki dynamicznym niskotonowym uderzeniom, co znakomicie sprawdziło się ze słuchawkami Sennheisera HD 660 S (zob. recenzję w nr. 1/18 HFC&HC).
Średnica jest soczysta, a różnorodność jej barw czy może raczej barw różnych instrumentów, jak np. gitary, ale też wokale, pierwszorzędna. Ich prezencja jest ujmująca, ponieważ są one bardzo obecne, a jednocześnie nie drażnią ucha, nawet jeśli realizator niespecjalnie się popisał. Rzecz w tym, że M7 nie skupia się na wyższych harmonicznych, dzięki czemu głosy, zarówno kobiece, jak i męskie, są pełne i przyjemnie dociążone, naturalne, nienatarczywe. Sybilanty są prezentowane... zwyczajnie. Czasami któraś z głosek szeleszczących przykuwa uwagę, bierze, nomen omen, górę nad resztą pasma, ale nie jest to ofensywność permanentna tylko zjawisko jak najbardziej normalne.
Skoro już o górze pasma mowa, to trzeba przyznać, że i ona okazała się miłą niespodzianką. Perkusyjne blachy na płycie "Now This" tria Peacocka wyraźnie różniły się miedzy sobą, miały swobodę i przejrzystość, a ich ustawienie w przestrzeni było czytelne i także wyraźnie zróżnicowane. Otoczone powietrzem, czarowały blaskiem i wybrzmieniami, w ich przekazie nie brakowało metaliczności i ekspresji.
I jeszcze słowo o dynamice. Pod tym względem dźwięk "em-siódemki" jest otwarty i pozbawiony wyraźnych limitów. Dużym skokom dynamiki, potężnym przejściom od fragmentów wykonywanych cicho do tych głośnych czy wręcz wybuchowych, jak np. w "Nocy na Łysej Górze" Musorgskiego (Rene Leibowitz, Royal Philharmonic Orchestra, DSD64), nie towarzyszyły żadne nieprzyjemne efekty. Z kolei nagrania muzyki elektrycznej miały sporo czadu, były motoryczne i wciągające, głównie za sprawą szybkiego, zwartego i dobrze kontrolowanego basu. Niezbędny składnik dynamiki miały także nagrania akustyczne, z pozoru wyciszone, jak np. wybornie nagrany solowy album Marka Hollisa.
Podsumowanie
M7 to urządzenie o bardzo korzystnym stosunku jakości do ceny. Oferuje intensywne, nasycone, wyjątkowo melodyjne i obecne brzmienie. Z dobrą dynamiką, żywością i brakiem poważniejszych ograniczeń w szybkości, a także zdolnością do kreowania sugestywnej przestrzeni. Odtworzy przy tym praktycznie każdy format, co czyni z niego prawdziwego omnibusa.