HD 600 Sennheisera to dla wielu audiofilów słuchawki kultowe. Wprowadzone na rynek prawie 20 lat temu, nadal pozostają w ofercie niemieckiego producenta i wciąż budzą niemałe emocje. Podobnie zresztą jak ich następcy – HD 650 i jeszcze gorące HD 660 S. Tych ostatnich można było posłuchać na tegorocznym Audio Video Show, po którym udało mi się "przejąć" jeden egzemplarz. Dość szybko zrozumiałem, że po ich odesłaniu zostanie smutek i pustka...
Budowa
HD 660 S, wzorem swoich poprzedników, to konstrukcja otwarta. Zewnętrzną część przetworników osłaniają metalowe siatki o strukturze plastra miodu, a wewnętrzną gąbki. Całość spina plastikowy kosz. Z solidnego, twardego tworzywa wykonano także widełki, które przymocowano do stalowego pałąka. Wszystko pomalowano na matową czerń (z wyjątkiem logo producenta i oznaczenia modelu) i w pierwszej chwili wydaje się, że cała konstrukcja 660-tek jest metalowa. Regulacje są niewielkie, ale wystarczające i obejmują kąt nachylenia muszli w osi góra–dół oraz prawo–lewo. Pałąk ma plastikową obudowę z logo przesuniętym w lewo, w której znajduje się mechanizm wysuwania stawiający duży opór i działający skokowo. Nie uwzględniono żadnej podziałki, więc stopień wysunięcia stalowej opaski regulujemy trochę "na oko", ewentualnie można policzyć kliknięcia. Wewnętrzną stronę obudowy pałąka wyklejono gąbką – to jeden element podzielony na dwie części, identyczny jak w modelu HD 650. Duże welurowe pady wygodnie obejmują całe uszy. Nacisk pałąka jest całkiem spory, ale nie przeszkadza nawet podczas długich sesji odsłuchowych, a słuchawki bardzo dobrze przylegają do głowy i uszu.
O przetwornikach wiadomo tyle, ile chciał producent. Zostały ponoć starannie wyselekcjonowane i sparowane ręcznie, co ma gwarantować stałą i wąską tolerancję na poziomie ±1dB. Inżynierowie z Wedemark pochwalili się też większą (w stosunku do HD 650) kontrolą nad drganiami za sprawą specjalnej konstrukcji ze stali nierdzewnej, przystosowanej do kształtu membrany. Ponadto udało im się zmniejszyć poziom zniekształceń harmonicznych i przede wszystkim impedancję (z 300 do 150Ω), co czyni nowy model bardziej elastycznym we współpracy ze smartfonami (jednym ze źródeł dźwięku wykorzystanych podczas testu był Galaxy S7 Samsunga, który zdołał wysterować słuchawki bez większego problemu, aczkolwiek dźwięk nabierał rumieńców dopiero przy maksymalnej głośności, dlatego też dobrej jakości head-amp/DAC jest w tym wypadku obowiązkowy).
Wraz z HD 660 S otrzymujemy dwa kable o długości 3m – jeden zakończony dużym jackiem 6,3mm (przewidziano dla niego przejściówkę na 3,5mm), a drugi złączem Pentaconn 4,4mm, nowym standardem połączeń słuchawek, opracowanym przez Japan Electronics oraz Information Technology Industries Association (w dwa zbalansowane gniazda tego typu wyposażono wzmacniacz słuchawkowy/DAC Sennheisera HDV 820). Z drugiej strony każdego kabla zastosowano te same co we wcześniejszych modelach serii HD 6xx dwupinowe złącza z bolcami o różnych średnicach. Oryginalne przewody są solidne, na początek całkiem OK, ale nie rezygnowałbym z możliwości ich wymiany na coś bardziej wyszukanego, zwłaszcza że dopracowanych zamienników od renomowanych producentów (np. Furutech/ADL) na rynku nie brakuje.
Jakość brzmienia
Przestrzenny, ciepły, duży, nieco ciemnawy dźwięk, niepozbawiony uderzenia i precyzji – tak można podsumować to, co tym razem (a może raczej znowu?) zaproponował Sennheiser. Ci, którzy liczyli na zmianę stylu brzmienia, będą pewnie kręcić nosem, jeszcze inni zachodzić w głowę, czy warto przesiąść się z "sześćsetek" na nowy model... DNA serii HD 6xx jest tu bardzo wyraźne, ale też doprawione jakby garsteczką pieprzu. Niełatwo też porównać "wysłużone" 600-ki z nowymi 660-kami, które mają na liczniku najwyżej kilkadziesiąt godzin grania (czas niestety gonił). Nowy model prawie zawsze wyda się mniej muzykalny. Pokaże mocniejsze uderzenie w basie, większe skupienie na wyższej średnicy, trochę mniej powietrza... Wspólny mianownik też się znajdzie – całościowa skala i rozmach, z jaką grana jest muzyka, spore rozmiary instrumentów i sceny, wyborna spójność brzmienia, ale też skłonność do lekkiego powiększania źródeł i delikatnego rozmywania konturów w najniższych rejonach pasma.
Obawiam się, że powyższym opisem nie tylko nie pomogłem, ale jeszcze bardziej zagmatwałem sytuację. No to zacznijmy od początku: HD 660 S to słuchawki z... wyraźnym piętnem Sennheisera. Firma z siedzibą w Wedemark trzyma się swojej filozofii brzmienia z dużą konsekwencją. Nawet jeśli coś modyfikuje, to robi to w taki sposób, by nie stracić tego, co serię HD 6xx czyni tak wyjątkową. Wyróżnikiem tego stylu na pewno jest majestatyczny bas, imponujący fundament zapewniający poczucie duuużej skali dźwięku. Jego ilość, masa nie idą do końca w parze z analitycznością w najniższym podzakresie. Subbas jest ciepły i okrągły, momentami tłustawy, jego barwa miękka i soczysta. Z kolei wyższy podzakres basu potrafi być zaskakująco zwinny i dokładny. Daje to nie tylko rezultat w postaci kapitalnej "fali uderzeniowej", obfitości, rozmachu, podkreślenia mięsistości i wagi dźwięków, ale także wspaniałe efekty przestrzenne i absolutnie wyjątkowe wrażenie ścisłości, nierozerwalności przekazu. W "Luminol" Stevena Wilsona momentalnie słychać tę charakterystyczną "studnię" – imponującą głębię, której nie potrafią oddać nawet niektóre droższe słuchawki. Kontrabas w utworze "Contact" rozpoczynającym ostatnią płytę tria Gary'ego Peacocka ma głęboki, ciepły, bogaty i dobrze skupiony dźwięk o wyraźnych konturach. Bębny w "Kiko" Dead Can Dance hipnotyzują głębią, a subbasowe, niepokojące efekty z "Marsjanina" wywołują efekt gęsiej skórki.
Wyższe partie pasma działają pobudzająco i kojąco zarazem. Jak to możliwe? Ich barwa, brak ziarnistości i wyraźnych odchyleń czynią odsłuch relaksującym. Środek pasma jest, podobnie jak bas, fantastycznie zagęszczony i soczysty, a jednocześnie żywy i pozbawiony chropowatości. Ogólne poczucie witalności tego modelu jest utrzymywane głównie poprzez świeżo brzmiącą wyższą średnicę. Stąd właśnie bierze się to pobudzenie, o którym wspomniałem. Bo perkusyjne blachy wybrzmiewają jakby krócej i mniej "bogato" niż np. w Ultrasone'ach Edition M (zob. recenzję w nr. 11/2017). Tu takiej dźwięczności nie ma, góra może się nawet wydawać cokolwiek niedoświetlona (z czasem to wrażenie mija), ale to część większego planu, w którym chodziło głównie o to, by uczynić przekaz równomiernym i niedrażniącym ucha. A mimo to HD 660 S potrafią pokazać mnóstwo szczegółów. Świetnym tego przykładem jest ostatnia płyta Anny Marii Jopek "Minione". Mówcie, co chcecie, ja tu żadnej wylewającej się żółci i pełzania wokalu po szybie nie słyszę. Z "Senkami" na uszach słyszę za to wyraźnie, jak Gonzalo Rubalcaba "walczy" z instrumentem i chyba też trochę z samym sobą (przynajmniej takie sprawia to wrażenie), mamrocząc i postękując w końcówce "Co nam zostało z tych lat", albo jak pięknie "trzyma" brzmienie perforowany dzwoneczkami/nitami talerz perkusyjny w utworze "Nie wierzę ci" – delikatnie i szeleszcząco. Takich smaczków "sześćsetsześćdziesiątki" pokazują mnóstwo, tyle że nigdy dla nich samych, bo wszystkie te drobiazgi są umieszczone w szerszym kontekście, w dużym, panoramicznym obrazie.
Wyróżnikiem tego stylu na pewno jest majestatyczny bas, imponujący fundament zapewniający poczucie ogromnej skali dźwięku
A skoro już o panoramie... HD 660 S potrafią ulokować dźwięki "z tyłu głowy" i wykreować sugestywne wrażenie akustyki pomieszczenia, w którym dokonano nagrania, np. średniowiecznego klasztoru na płycie "Monteverdi. A Trace of Grace" Michela Godarda, dając przy tym niebywale głęboki, intensywny i nasycony dźwięk. Końcówka utworu "Soyeusement" z tej płyty pokazała też bardzo wyraźnie, że nowy model Sennheisera nie ma litości dla różnego rodzaju kiksów – wszystkie chrapliwe i szorstkie tony saksofonu pokazuje jak na dłoni. Z kolei w "Pianto della Madona, SV 288" obok zjawiskowego mezzosopranu Guillemette Laurens i teorbanu, na którym gra Bruno Helstroffer, można posłuchać... skrzypienia krzesła, na którym siedzi lutnista.
A co z dynamiką? Bez zastrzeżeń. Jest potęga i swoboda w tych fragmentach, które są wykonywane głośno i mocno. Jest również skupienie na niuansach, wystarczające do wyłapania fałszywych tonów. Timing i żywość przekazu też nie budzą niedosytu, choć brzmienie nie sprawia wrażenia specjalnie "szybkiego". To chyba przez tę charakterystyczną miękkość w dole pasma czy raczej brak utwardzenia, które zwykle daje jakby dodatkowego "kopa". Tu go nie ma, ale dźwięk i tak jest kompletny. Do kwadratu.
Podsumowanie
Niesamowita frajda słuchania. To brzmienie smakuje się z wielkim apetytem i trudno się nim nasycić. Jak dla mnie to najlepsze słuchawki w cenie możliwej do zniesienia, jakie w tym roku miałem na uszach.