Integra jest polecana tym, którzy nie przekonali się do streamingu, choć jak na prawdziwie nowoczesny wzmacniacz przystało, wyposażono ją w DAC-a i wejścia cyfrowe, dzięki czemu wraz z komputerem (jako cyfrowym transportem z zainstalowanym odtwarzaczem mediów) może stanowić platformę do odtwarzania plików hi-res. Pozostałe dwa urządzenia – przedwzmacniacz sieciowy i końcówkę mocy – zaprojektowano jako całość, którą zadedykowano miłośnikom plików i najnowszych technologii związanych ze streamingiem. Czego możemy się po tym zestawie spodziewać?
Budowa i funkcjonalność
Wzmacniacz mocy Edge W dostał praktycznie taką samą obudowę jak integra. To świadomy zabieg, który ma same zalety: po pierwsze komponenty wchodzące w skład tej samej serii są wizualnie ujednolicone, a po drugie firma oszczędza na kosztach produkcji zewnętrznych części urządzeń, które i tak do niskich nie należą. Oczywiście Edge A ma na froncie pokrętło i dodatkową "grawerkę", a ponadto inny układ gniazd z tyłu, ale przynajmniej do pewnego momentu elementy te – zaokrąglone, grube na 7mm metalowe ścianki przednie i tylne – są produkowane w tym samym procesie, z identycznymi ustawieniami maszyn.
Pozostałe elementy, czyli potężne radiatory, charakterystyczny "podest" zamiast typowych nóżek i "unosząca się" ścianka górna, są identyczne jak w integrze. Efekt, jak łatwo się domyślić, jest równie spektakularny i to pomimo tego, że na czołówce umieszczono tylko jeden niewielki włącznik z diodą. Generalnie Edge W ma wygląd wzmacniacza z jednej strony majestatycznego, a z drugiej eleganckiego i minimalistycznego.
Na tylnej ściance końcówki znalazły się identyczne jak w integrze (pod względem jakości) gniazda: pojedyncze głośnikowe, zasilające (z pozłacanymi pinami), po jednym wejściu i wyjściu w standardzie RCA oraz XLR, a do tego gniazda sterowania i przełączniki: Auto Power Down (Yes/No; w pierwszej pozycji po mniej więcej 20 minutach bezczynności wzmacniacz automatycznie przechodzi w tryb standby) i Unbalanced/Balanced. Jedyne, do czego można by się tu przyczepić, to – podobnie zresztą jak w przypadku integry – nieco niefortunne, bo zbyt bliskie umieszczenie terminali głośnikowych prawego kanału nad gniazdem zasilającym (może to przeszkadzać, jeśli korzysta się z kabli głośnikowych zaterminowanych widełkami oraz z kabla zasilającego z dużym wtykiem).
Rzut oka do wnętrza Edge W wystarczy, by uświadomić sobie, że obydwa wzmacniacze Cambridge'a z topowej serii korzystają z tych samych stopni końcowych, wykorzystujących po pięć par tranzystorów (w klasie XA) w każdym kanale. Podobnie wygląda też zasilacz zbudowany na bazie dwóch potężnych toroidów oraz kondensatorów filtrujących o łącznej pojemności przeszło 80.000µF. Przekłada się to na niemalże identyczne parametry obu komponentów, przede wszystkim moc 100W/8Ω i 200W/4Ω, oraz ogólne zachowanie podczas pracy – mam na myśli przede wszystkim wydzielanie sporej ilości ciepła.
W porównaniu ze wzmacniaczami z serii Egde, preamp NQ jest bardziej "fit", co znajduje odzwierciedlenie w jego mniejszej wadze (nieco ponad 10kg). Jego obudowę dostosowano rzecz jasna do wyglądu pozostałych dwóch komponentów (charakterystyczne zaokrąglenia), ale stawianie przedwzmacniacza bezpośrednio pod albo nad końcówką mocy nie jest dobrym pomysłem – urządzenia te powinny mieć osobne półki albo stać obok siebie.
Front jest minimalistyczny. W jego centrum umieszczono czytelny (aczkolwiek tylko z niewielkich odległości) wyświetlacz TFT o przekątnej 5 cali, na którym oprócz wielu informacji na temat odtwarzanego pliku (tytuł i numer utworu, tytuł płyty, nazwa wykonawcy, rodzaj pliku, częstotliwość i głębia bitowa) pojawia się okładka (oczywiście pod warunkiem, że jest "zaszyta" w pliku).
Po lewej stronie displeja umieszczono gniazdo słuchawkowe 6,3mm oraz główny włącznik (oba urządzenia warto połączyć kablem Edge Link, dzięki czemu preamp wymusza uruchomienie końcówki), a po prawej chlubę Cambridge'a znaną już z integry – gałkę, która pozwala na regulowanie głośności (część przednia, gładka) oraz wybór wejścia (część tylna, perforowana). Obsługa tego elementu jest przyjemna, ale i tak wygodniej jest sterować NQ za pomocą aplikacji (zob. dalej). Najbardziej niezwykłymi elementami obudowy są jednak wąskie wstawki w panelach bocznych (są to miejsca łączenia poszczególnych części, co widać od wewnątrz) z koordynatami N 51° 30' 0.138 W 0° 5' 20.0369. Co takiego kryje się pod tymi współrzędnymi? Proszę to sprawdzić samodzielnie.
To obszerny, ciepły, plastyczny, a jednocześnie niebywale zwarty sound, z wyraźną energią.
Tył preampu zdradza, że zastosowano identyczną jak w przypadku integry płytkę (z DAC-iem ESS Sabre ES9018K2M, XMOS-em, wokół którego zbudowano odbiornik USB, oraz odbiornikiem S/PDIF WM8805 Cirrusa) z wejściami cyfrowymi: dwoma "optykami" i jednym "koaksjalem", a także HDMI ARC (Audio Return Channel) dla TV i USB-B (dla komputera). Obok znalazło się miejsce dla gniazda anteny Bluetooth (w zestawie), złącza Ethernet oraz dwóch gniazd USB-A. Jedno służy do podłączenia dysku/pendrive'a, a drugie umożliwia zastosowanie "dongla" Wi-Fi (kolejny element, który znajdziemy w kartonowym pudełku). Nie zabrakło oczywiście gniazd sterowania: Link Out (wspomniana synchronizacja power on/standby) oraz RS-232C (to ostatnie również złocone!). Wyjścia z przedwzmacniacza są dwa, po jednej parze w standardzie RCA i XLR.
Towarzyszą im trzy wejścia liniowe: jedno zbalansowane i dwa niezbalansowane. Podobnie jak w przypadku Edge A, ze ścieżki sygnałowej Edge NQ ograniczonej do minimum wyeliminowano wszystkie kondensatory, zastępując je zaawansowanym układem DC (sprzęgniętym stałoprądowo). Wykorzystano tu także najnowszą wersję modułu streamującego o nazwie StreamMagic. Wyposażony w nowy układ DSP, pozwala on na obsługę plików PCM do 24/192 oraz DSD128. Wyższe częstotliwości (np. DXD, DSD256) odtworzymy przez wejście USB-B z pomocą komputera. NQ wspiera także Airplay, Bluetooth aptX HD i Chromecast, a ponadto pozwala na słuchanie radia internetowego oraz serwisów Deezer, Tidal i Spotify. Najnowsze technologie związane ze streamingiem plików przetwarza karta o nazwie Black Marlin, wpięta w "płytę główną".
Do przedwzmacniacza/streamera dołączono pilot, identyczny jak ten od integry, czyli częściowo metalowy, a przez to ciężki, ale zarazem poręczny i minimalistyczny. Cztery przyciski, które w przypadku wzmacniacza Edge A zapamiętywały dane wejście i ustalony w momencie programowania poziom głośności, można tu przypisać presetom radia internetowego. Jednak to nie pilot, a aplikacja o nazwie Edge okazuje się niezbędnym uzupełnieniem opisywanego systemu.
Jest estetyczna i całkiem intuicyjna, pozwala m.in. włączyć/wyłączyć wybrane wejścia, przyciemnić lub wygasić wyświetlacz, ustalić głośność dla każdego z wejść (w zakresie od -6 do +6dB) czy np. włączyć/wyłączyć funkcję Auto Power Down, a ponadto daje łatwy dostęp do serwerów mediów i wybranych serwisów muzycznych. Jakby tego było mało, pozwala też na precyzyjniejszą niż za pomocą pilota regulację głośności – przesuwamy palcem po okręgu, co niemal bez opóźnienia znajduje odzwierciedlenie w ruchu gałki na froncie przedwzmacniacza.
Brzmienie
Kończąc odsłuchy integry Edge A, miałem właściwie tylko jedno zastrzeżenie: tego wzmacniacza należy słuchać głośno. Ciche odsłuchy nie budzą większych emocji, bo zwyczajnie nie są w stanie pokazać potencjału tego urządzenia. Ta myśl powróciła już chwilę po tym, jak podłączyłem u siebie opisywany tu system dzielony. I zajęło mi nieco czasu, zanim rozszyfrowałem, o co tak naprawdę chodzi. Właściwie już wcześniej powinienem był zwrócić uwagę na pewien szczegół, mianowicie często podczas głośnych odsłuchów integry, w tzw. momentach kulminacyjnych niektórych nagrań mimowolnie "skręcałem" głośność.
Kluczowa jest tu więc dynamika, sposób, w jaki "kreuje" ją elektronika: fragmenty ciche są przez Cambridge'a grane istotnie cicho, a głośne – naprawdę głośno. To tylko pozornie "oczywista oczywistość", bo nie każdy wzmacniacz to potrafi. Jeśli więc odtwarzamy nagranie, w którym dynamiki nie skompresowano, to ciszej nagrane partie odruchowo skłaniają do podkręcania głośności, a te głośne – do ściszania. Pozostaje się do tego przyzwyczaić, przynajmniej w przypadku niektórych nagrań, bo muzyki z wyraźną kompresją dynamiczną przecież nie brakuje.
Jak więc gra dzielony zestaw Cambridge'a z serii Edge? Lekko jak piórko i ciężko jak ołów. To brzmienie z jednej strony zwiewnie, lotne, finezyjnie, otwarte, z wyraźnym detalem. A z drugiej – bardzo konkretne, z basem, który – kiedy uderzy – odczuwa się fizycznie, nawet jeśli korzysta się z niewielkich monitorów. Edge pokazuje prawdę o instrumentach, przede wszystkim akustycznych, w tym ludowych. Jak gra burczybas, parłaczka, kij pasterski albo diabelskie skrzypce? Wystarczy posłuchać kaszubskiego albumu "Snik" Krystyny Stańko (FLAC 16/44,1). Zestaw instrumentów ludowych jest tu skromny, ale dzięki Cambridge'owi czytelny i wystarczająco "mocny" do wytworzenia obrzędowej wrzawy.
Ale to i tak tylko dodatek do instrumentarium podstawowego, w którym uwagę przykuwa potęga najniżej granych dźwięków kontrabasu. To obszerny, ciepły, plastyczny, a jednocześnie niebywale zwarty sound, z wyraźną energią. Z jednej strony mający moc, a z drugiej – duszę. Wyliczankę takich pozornie wykluczających się aspektów brzmienia można by kontynuować, dość powiedzieć, że potrafią to tylko naprawdę najlepsze urządzenia. Efekt jest, krótko mówiąc, hi-endowy: mamy tu dynamikę i nadzwyczajną rześkość plus zdecydowane akcenty, masę i energię, ale bez ociężałości i spowalniania rytmu.
Średnica zestawu Cambridge'a jest czysta, żywa i spójna z resztą pasma. Porównanie z kilkakrotnie tańszym streamerem Yamahy NP-S2000 pokazało, że dźwięk Edge NQ jest w tym zakresie nieco szczuplejszy, smuklejszy. Średnica "japończyka" jest bardziej dociążona, gęsta i soczysta. Ale coś za coś: Cambridge oferuje lepszą selektywność i ostrość lokalizacji oraz wyraźniejsze kontury. Nie ma przy tym skłonności do jazgotliwości. Jest całkiem gładki, choć nie jest to ten rodzaj gładkości, którym czaruje np. Primare I35 Prisma (testowany przez nas kilka miesięcy temu). Brzmienie jest zwykle pozbawione szorstkości powodujących dyskomfort, choć bywa i tak, że hi-hat potrafi mocniej cyknąć.
A skoro o wysokich tonach mowa, to trzeba powiedzieć, że noszą one znamiona prawdziwej klasy. Mają jasną barwę, są czyste, a jednocześnie stosunkowo oszczędne. W każdym razie nie są kwieciste czy słodkie, jednak znakomicie pokazują różnego rodzaju niuanse brzmienia, odcienie i mikrodetale. Ich brzmienie nie jest ostre czy natarczywe, a jeśli w przekazie pojawia się pewna przenikliwość, to jest ona związana bardziej z naturalnym charakterem danego instrumentu (np. trąbki, klarnetu czy wspomnianego hi-hata) niż z "predyspozycją" NQ. Perkusyjne blachy brzmią w większości wypadków naturalnie i selektywnie, łatwo je odseparować, są precyzyjne, nie sprawiają wrażenia zlewających się, "tłustych" plam.
Podobnie jak w przypadku integry, świetne wrażenie robi obraz stereofoniczny oraz przestrzeń. Perspektywa jest cofnięta nawet wyraźniej niż to zapamiętałem z odsłuchów integry Edge A, co jest zapewne cechą źródła dźwięku (Edge NQ vs wspomniany streamer Yamahy). Głębia jest bardzo sugestywna, a pogłosy tworzą iluzję konkretnych pomieszczeń, zmieniających się wraz z kolejnymi nagraniami pochodzącymi z różnych płyt. Tego po prostu chce się słuchać!
Podsumowanie
Udał się ten jubileusz Cambridge'owi znakomicie. Zarówno integra, jak i zestaw dzielony są niezwykłe. Wyglądają dostojnie i tak też brzmią, oferując przy tym wzorową funkcjonalność. Co dalej? Poproszę o odtwarzacz CD oraz kolumny z serii Edge!