Najczęściej więc opisujemy filmy akcji, katastroficzne i... animacje dla dzieci. Zwłaszcza te ostatnie są bardzo wdzięcznym materiałem, bo większość z nich jest zrealizowana wręcz perfekcyjnie i może poszczycić się referencyjną jakością obrazu i dźwięku. Tym razem jednak wybraliśmy nieco inny repertuar – "Jersey Boys" w reżyserii Clinta Eastwooda. Ten weteran kina, kojarzony głównie z rolami twardzieli w westernach, a także kreacją nieokrzesanego gliniarza Harry'ego Callahana z "Brudnego Harry'ego", od lat próbuje swych sił, i to z powodzeniem, w roli reżysera. Warto przypomnieć, że film "Bez przebaczenia" ("Unforgiven") z 1993 r. nagrodzono dwoma Oscarami – w kategorii najlepszy film oraz reżyseria – a sukces ten powtórzył obraz z 2004 r. pt. "Za wszelką cenę" ("Million Dollar Baby").
Mimo dość zawansowanego wieku (w tym roku skończy 85 lat) Eastwood nie zwalnia tempa – wciąż reżyseruje i często występuje w swoich filmach, np. we wspomnianych "Bez przebaczenia", "Za wszelką cenę" czy "Gran Torino". W przypadku "Jersey Boys" ograniczył się do reżyserii i trzeba przyznać, że zrobił to świetnie. Film z założenia nie miał być komercyjnym hitem kandydującym do wysokich pozycji w box office. "Jersey Boys" to klimatyczne dzieło przenoszące nas w czasy narodzin muzyki rozrywkowej. Opowiada historię The Four Seasons – jednego z najpopularniejszych zespołów lat 60., który odniósł spektakularny sukces. Jest to ekranizacja popularnego musicalu wystawianego na Broadwayu, nagrodzonego czterema nagrodami Tony.
Mimo dość zawansowanego wieku, bo w tym roku skończy 85 lat Eastwood nie zwalnia tempa – wciąż reżyseruje i często występuje w swoich filmach...
Fabuła "Jersey Boys" z pewnością może się podobać. Historia kilku prostych chłopaków wchodzących w życie i próbujących znaleźć swoje miejsce na ziemi jest opowiedziana ciekawie i z humorem, a całość okraszono wpadającymi w ucho oldschoolowymi piosenkami zespołu, które wprowadzają odpowiedni klimat. Muzyka jest dużym atutem filmu; choć repertuar The Four Seasons daleki jest od moich upodobań muzycznych, to muszę przyznać, że ścieżka dźwiękowa robi wrażenie.
Akcja filmu rozpoczyna się w roku 1951, kiedy to trzech kumpli, Tommy, Nicky i Nick, próbuje zarobić parę groszy, występując w knajpach jako The Variety Trio, jednak bez większego powodzenia. Ich "kariera muzyczna" przerywana jest częstymi odsiadkami poszczególnych członków kapeli za pospolite przestępstwa, gdyż chłopcy często nie stosują się do siódmego z przykazań – nie kradnij. Często zmienia się nazwa zespołu, a z czasem dołączają nowi muzycy, aż za sprawą piosenki "Sherry", która staje się międzynarodowym przebojem, sprawy przybierają zupełnie inny obrót. Popularność zespołu pieczętują kolejne przeboje, np. "Big Girls Don't Cry" czy "Walk Like a Man", i występ w popularnym programie telewizyjnym Eda Sullivana. Upragniony sukces nie pozwala jednak wyrwać się z kłopotów. Wraz z pieniędzmi i sławą pojawią się zupełnie nowe problemy, na które bohaterowie nie byli w ogóle przygotowani, wrażają także "duchy przeszłości", jak kryminalna przeszłość i układy z gangsterami. Rodzi to mnóstwo zabawnych, ale też przykrych sytuacji, co sprawia, że nabiera tempa, wciągając widzów.
Pod względem jakości obrazu film ten trudno ocenić w sposób jednoznaczny, gdyż takie elementy, jak ostrość, kontrast, kolorystyka, efekty specjalne, które braliśmy pod uwagę podczas recenzowania wysokobudżetowych produkcji z pierwszych miejsc box office, tu nie mają zastosowania. Jest to bowiem obraz "stylizowany" na stary, a więc nawiązujący do epoki, w której umiejscowiona jest akcja. Kolorystyka jest więc wyraźnie "spłaszczona", praktycznie nie przebijają się żadne mocne, jaskrawe barwy. Zarówno ubrania bohaterów, wystrój pomieszczeń, jak i sceneria ulic są utrzymane w szaro-burej konwencji. Ponadto obraz jest nieco rozmyty, jakby spowity lekką mgiełką, co sprawia wrażenie miękkości krawędzi. Z całą pewnością jest to efekt zamierzony i nie wykluczam, że to zalecenie samego Clinta Estwooda, który chciał nadać obrazowi charakter filmów kręconych w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. Moim zdaniem to dobra decyzja, bo przez to film wydaje się autentyczny i udało się uchwycić klimat minionej epoki. Jedyne co odróżnia go od produkcji sprzed 50–60 laty, to brak "brudów" pojawiających się na ekranie w postaci zarysowań, zagnieceń bądź ubytków taśmy – dotyczy to filmów niepoddanych współcześnie obróbce cyfrowej. Oczywiście w filmie występują sceny dobrze doświetlone, gdzie bohaterowie pokazani są w pełnym słońcu lub świetle reflektorów i wówczas możemy się przekonać, że obraz może być czysty, klarowny i mocno kontrastowy.
Jeśli chodzi o dźwięk, to oczywiście w ścieżce muzycznej dominuje muzyka The Four Seasons, a poza tym oprawa dźwiękowa jest wyjątkowo oszczędna. Co ciekawe, piosenki wykonują aktorzy obsadzeni w głównych rolach, a Clint Eastwood uparł się, żeby nagrywane były na planie filmowym, a nie w studiu.
Całość brzmi dobitnie i przekonująco. Nie ma mowy o spłaszczeniu czy odchudzeniu dźwięku, mamy dużą skalę i dobrą dynamikę. Muzyka wydobywa się z każdej kolumny systemu 5.1, otaczając słuchacza. Ciekawostką jest duża aktywność subwoofera, który chętnie włącza się do odtwarzania piosenek, ale robi to umiejętnie, bo nie zagłusza pozostałych składowych pasma, gdyż balans tonalny jest wyrównany.
Generalnie "Jersey Boys" to przyjemny film na wysokim poziomie realizacyjnym. Dobrze się go ogląda i świetnie słucha. ★ ★ ★ ★ ½