O muzyce
Zwykle o takich ludziach mówi się "człowiek-orkiestra" czy też "człowiek-instytucja", zajmujący się wieloma aspektami życia muzycznego. Powiedzenie, że Chuck Loeb to tylko zdolny gitarzysta byłoby zbyt dużym uproszczeniem i jednocześnie krzywdzące dla tego wszechstronnego muzyka. Na scenie funkcjonuje już od ponad czterech dekad, kiedy mając 13 lat, rozpoczynał grę w lokalnych centrach dla młodzieży, początkowo na obrzeżach Nowego Jorku, gdzie mieszkał. Zaczynał jako samouk, ale z czasem doszedł do wniosku, że aby osiągnąć mistrzostwo w grze, trzeba zająć się muzyką bardziej formalnie. Poprzez rekomendację trafił do legendarnego gitarzysty Jima Halla oraz słynnej Berklee College Of Music w Bostonie. Tam spędził dwa lata, rozwijając się nie tylko jako gitarzysta, ale również kompozytor i aranżer. Pokusa zawodowego grania sprawiła, że porzucił uczelnię i został cenionym sidemanem, grając z Chico Hamiltonem, Rayem Baretto i Hubertem Lawsem.
Przełom w karierze Loeba nastąpił w 1979 roku, kiedy saksofonista Stan Getz zaprosił go do swojego zespołu. Z jego grupą zwiedził prawie cały świat, zagrał na wielu prestiżowych festiwalach jazzowych, by wreszcie zostać dyrektorem muzycznym zespołu. W tym też czasie poślubił Carmen Cuestę, do dziś cenioną również w naszym kraju hiszpańską wokalistkę. W połowie lat 80. Chuck Loeb dołączył do legendarnej formacji Steps Ahead, grając u boku Michaela Breckera, Mike'a Mainieriego, Petera Erskina i Victora Baileya. Pod koniec lat 80. podjął decyzję, aby skupić się na karierze solowej. Jego pierwszy album "My Shining Hour" wydała w 1989 roku japońska wytwórnia Jazz City.
Od pierwszych solowych płyt ogromną wagę przykładał do ich brzmienia i jakości, dlatego niebawem związał się z wytwórnią DMP (jedna z pierwszych, która zadbała o audiofilski dźwięk na nośniku CD). W 1996 roku nagrał dla Shanachie album "The Music Inside" i z małymi przerwami jest z tą firmą związany do dziś. Tyle że równolegle do kariery solowej nagrał wspólnie z Wolfgangiem Haffnerem, Victorem Baileyem i Mitchem Formanem kilka płyt pod nazwą Metro. Od 2010 roku jest też gitarzystą jednego z najpopularniejszych zespołów contemporary jazzu, czyli kwartetu Fourplay (wspólnie z pianistą Bobem Jamesem, perkusistą Harvey Masonem Jr. i basistą Nathanem Eastem). Dodatkowo, niejako "przy okazji" bierze udział w nagraniu płyt Carmen Cuesty, Erica Marienthala (wspólny album "Bridge"), projektu Jazz Funk Soul (z Jeffem Lorberem i Everettem Harpem), Tilla Bronnera, Michaela Franksa, Keiko Matsui, Boba Baldwina i dziesiątek innych wykonawców. Często występuje nie tylko w roli gitarzysty, ale również kompozytora, aranżera i coraz częściej producenta.
Najnowsze dzieło "Unspoken" mogłoby nosić podtytuł duety, gdyż w każdym nagraniu mamy gościa specjalnego. Z reguły są to dobrzy znajomi, których wcześniej wymieniłem, jak Bronner, Lorber, Harp, Marienthal czy osobista małżonka, ale nie zabrakło też saksofonisty Andy Snitzera i Davida Manna, pianisty Pata Bianchi i Briana Culbertsona oraz coraz śmielej muzykującej córki Christiny Loeb (gra na ukulele i śpiewa). Otwierający "Cotton Club" swoją lekkością, melodyką i żywiołowością nawiązuje do najlepszych czasów fusion i "Birdland" Joe Zawinula. Takich funkujących momentów jest jeszcze kilka, jak np. zagrane à la Steely Dan "Happy Hour" i nieco bardziej nostalgiczne "Treetops". Chuck Loeb jest melodykiem, co szczególnie słychać w "Natural Light", Affinity" i może przede wszystkim w tytułowym "Unspoken". Lider czerpie też z całego bogactwa muzyki latynoskiej i brazylijskiej w "Si Se Puede", "Way Up High" i roztańczonym "Voramar". "Cut And Run" (David Mann tym razem zagrał na flecie) z kolei nawiązuje najbardziej do Wesa Montgomery'ego, jednego z idoli Loeba. Na finał otrzymujemy refleksyjne, niemal filmowe "Via Verde" w duecie na gitarę i ukulele ze zwiewnymi jak obłoki na niebie wokalizami Carmen Cuesty i Christiny Loeb. Żywe granie na płycie zakłóca nieco temat "Natural Light", nagrany z mocno podkręconym automatem perkusyjnym. Lepiej gdyby zaistniał jako tzw. bonus track na końcu albumu.
Jeśli jest coś takiego, jak złoty środek w "lekkim jazzie", to bez wątpienia Chuck Loeb ma na niego patent. Podobnie jak Lee Ritenour czy Larry Carlton. Jak mało kto potrafi połączyć tradycję i nowoczesność z pierwiastkiem latynoskim. Śledzę jego solową twórczość niemal od początku. Nagrał 18 solowych płyt, z których żadna nie schodzi poniżej średniej, a ta najnowsza jest o gwiazdkę wyżej od średniej. ★ ★ ★ ★
O dźwięku
Materiał brzmieniowo (z jednym wyjątkiem) jest bardzo spójny. To dźwięk nawiązujący do najlepszych tradycji contemporary jazzu, choćby spod znaku Fourplay, Boney Jamesa czy George'a Bensona. Głębia, scena, przestrzeń – wszystko na swoim miejscu. Słychać, że lider otacza się znakomitymi muzykami, którzy są jednocześnie starymi dobrymi znajomymi. Nic tu nie jest wymuszone, sztuczne ani tym bardziej przypadkowe. Gitary, zarówno elektryczna, jak i akustyczna, lśnią czystością i lekkością. Nie znajdziecie tu gry szybszej od prędkości światła i oklepanych zagrywek. Jest w tej muzyce tyle nut, ile być powinno. Dlatego słucha się jej z tak dużą przyjemnością. ★ ★ ★ ★