Koncentrując się pod koniec lat 90. XX wieku na obszarze tzw. kina domowego, Pioneer wyrządził sobie chyba krzywdę. Zniknął bowiem z radarów prawdziwych audiofilów, którzy zaczęli w nim upatrywać "wroga". Na szczęście jakiś czas temu, prawdopodobnie pod wpływem zmian, jakie zaszły na rynku, japońska firma zmieniła nieco kurs i zaoferowała – po raz pierwszy od ładnych kilkunastu lat – tradycyjne komponenty hi-fi: odtwarzacz CD i wzmacniacz zintegrowany. Dalej samo poszło: do oferty dołączyły kolejne dwukanałowe wzmacniacze, odtwarzacze CD/SACD, jak również znakomite odtwarzacze sieciowe, USB-DAC, głośniki stereo, a nawet gramofony. I, rzecz jasna, słuchawki. Te ostatnie, gwoli ścisłości, Pioneer zaczął konstruować już w roku 1960, więc za uszami czy raczej na uszach swoje ma. Ostatnio jednak odświeżono ofertę "nauszników", która w tej chwili liczy już kilkadziesiąt modeli. Wybrane przez nas do testu SE-MS7BT są mocnym dowodem na to, że ci, którzy skreślili Pioneera, nie mieli racji.
Budowa
Słuchawki mają prostą, a jednocześnie funkcjonalną konstrukcję, nawiązującą do modnego ostatnio stylu retro. Zapomnijcie o wymyślnym systemie składania, muszlach obracających się o 90 stopni i innych "zaczepistych" rozwiązaniach – osobom odpowiedzialnym za projekt modelu SE-MS7BT chodziło raczej o stworzenie czegoś skrajnie niewyszukanego (przynajmniej w porównaniu z innymi modelami Pioneera, jak choćby SE-MHR5; zob. recenzję w nr. 12/2016 HFC). Surowy, minimalistyczny design był też zapewne w niemałym stopniu inspirowany konstrukcjami studyjnymi, co – biorąc pod uwagę charakter dźwięku opisywanych tu słuchawek – świetnie do nich pasuje. Minimalizm widać chociażby w ilości przycisków umieszczonych na rancie lewej muszli: są tylko trzy, ale za to "multifunkcjonalne" i idealne pod względem wielkości, co pomaga je łatwo wyczuć i bezproblemowo używać.
Do tego mamy diodę LED (w nocy może trochę irytować nawet pomimo tego, że nie świeci ciągle) i dwa gniazda: minijack oraz micro-USB – stosowne kable znajdziemy w prostym kartonowym pudełku, w którym sprzedawane są SE-MS7BT. Dostarczenie do akumulatora energii zajmuje mniej więcej 4 godziny; w pełni naładowany pozwala na trzykrotnie dłuższe słuchanie muzyki lub prowadzenie rozmów, jako że we wspomnianą lewą muszlę wbudowano także mikrofon. Jedynym "nadplanowym" elementem wydaje się tu obszar wykrywania NFC umieszczony nad lewą muszlą (producent obiecuje parowanie aż do ośmiu urządzeń), w miejscu połączenia drutów przytrzymujących korpusy muszli z pałąkiem. Ano właśnie: odległość pałąka od muszli regulujemy za pomocą cienkich prętów wsuniętych w plastikowe gniazdo i rozszerzających się w kierunku muszli, obejmujących je z obu stron. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że taka konstrukcja jest niestabilna, ale nic z tych rzeczy, wszystko trzyma się zaskakująco mocno i pewnie.
Nie odnotowałem także żadnych uchybień w zakresie komfortu noszenia SE-MS7BT: pady są wystarczająco duże, by objąć całe uszy, nacisk pałąka jest optymalny (okularnicy nie muszą się martwić), a waga całej konstrukcji w pełni akceptowalna. Znając już charakter brzmienia tych słuchawek i wiedząc, jak są wyjątkowe na tle innych konkurencyjnych produktów, żałuję tylko dwóch rzeczy dotyczących ich wyglądu. Pałąk (od spodu podbity gąbką) i pady obszyto syntetyczną skórą, fakt że porządną (przynajmniej takie sprawia wrażenie, czas zweryfikuje to spostrzeżenie), ale szkoda, że nie sięgnięto po coś bardziej wyszukanego, w sensie naturalnego. No i druga sprawa: plastikowe muszle w srebrnej wersji kolorystycznej (taka dotarła do testu) dość nieudolnie imitują aluminium. Żałuję, że nie wygląda to tak, jak w modelu SE-MJ561BT (zob. recenzję w nr. 11/2016 HFC), gdzie albo zastosowano srebrzystobiały metal, albo coś, co go znakomicie naśladuje.
Wystarczy włączyć jakiś dobrze nagrany album z muzyką jazzową czy klasyczną, by niemal dać się wessać w przekaz obfitujący w różnego rodzaju szczegóły artykulacyjne, wybrzmienia i wszystko to, co podnosi realizm prezentacji
Słuchawki sparowałem ze smartfonem Samsung Galaxy S7, który posłużył mi jako źródło muzyki i w tej roli spisywał się znakomicie.
Jakość brzmienia
Na początek tzw. uwaga natury ogólnej. Wyjęte z pudełka, pachnące nowością SE-MS7BT zagrały tak ostro, że gdyby nie moja wrodzona niechęć do brzytwy, mógłbym się nimi chyba ogolić. Kilkanaście godzin "wygrzewania" to absolutne minimum, by zastosowane przetworniki osiągnęły właściwą równowagę tonalną, tzn. by w przekazie przestał dominować przełom średnicy i wysokich tonów, i by namiastkę niskich składowych zastąpił sensowny bas. Od razu jednak zastrzegam – SE-MS7BT nie są słuchawkami dla "basogłowych". Grają inaczej niż większość bezprzewodowych "nauszników" z tego przedziału cenowego. Bliżej im bowiem do słuchawek studyjnych niż efekciarskich streetowych "muzykopodawaczy" z basem na sterydach.
Na początek weźmy ich barwę – jest prawie neutralna, bo jednak słychać lekkie rozjaśnienie wynikające ze zdecydowanie podanych sopranów. To rzadka, wręcz niespotykana cecha wśród znanych mi słuchawek Bluetooth, które zazwyczaj podbijają bas i wypychają średnicę. A propos basu – liczy się tu nie tyle jego głębia i zejście, ile jakość i precyzja, choć niesprawiedliwością byłoby zarzucenie mu braku masy. Owszem, w elektronice może trochę brakować "tąpnięć", z taką muzyką słychać, że subbas ma swoje ograniczenia, ale z drugiej strony takie instrumenty, jak kontrabas czy gitara basowa zyskują na dokładności. Energia, rytm i nierozlazły bas na pewno sprawdzą się w rocku – wyraźne oddzielenie basu od perkusji we wstępie do "Luminol" Stevena Wilsona nie stanowiło dla SE-MS7BT najmniejszego wyzwania.
Równie dobre wrażenie robią dynamika i rytmiczność niskich składowych, dzięki którym słuchawki Pioneera nadają się zarówno do muzyki rozrywkowej, jak i tej wymagającej bardziej wnikliwych odsłuchów. W tym momencie do gry wkracza też średnica – niepospolicie neutralna, może nieco surowa, jeśli chodzi o barwę, ale też bardzo bezpośrednia i klarowna. Dzięki temu separacja instrumentów prezentuje wysoki poziom, a ilość detali może zadziwić nawet na, wydawałoby się, płytach znanych na pamięć. Wystarczy włączyć jakiś dobrze nagrany album z muzyką jazzową czy klasyczną, by niemal dać się wessać w przekaz obfitujący w różnego rodzaju szczegóły artykulacyjne, wybrzmienia i wszystko to, co podnosi realizm prezentacji.
Góra pasma ma jednak swoje kaprysy. Jest analityczna, świeża, ale nie do końca neutralna, czasami nieco zbyt stanowcza. Potrafi podkreślić głoski syczące, a niekiedy też mocniej "cyknąć" tam, gdzie nie powinna, choć nie można powiedzieć, że jest napastliwa. Nie ma jednak w sobie nic z wysublimowania i delikatności charakterystycznej choćby dla Sennheiserów HD599 (zob. recenzję w nr. 9/2016 HFC), które wśród relatywnie niedrogich, markowych słuchawek wyznaczają pod tym względem stricte audiofilski wzorzec. No właśnie, SE-MS7BT nie są tak do końca słuchawkami audiofilskimi – są na to chyba zbyt bezpośrednie, nie bawią się w słodzenie, ani – jakby pewnie powiedzieli młodzi – "nie rzygają tęczą", raczej walą prosto z mostu, co na dłuższą metę może niektórym wydać się trochę męczące.
Scena dźwiękowa SE-MS7BT także wznosi się ponad przeciętność. Ma bardzo ładną szerokość, a nawet wyraźną głębię. Dźwięk nie jest podany "na twarz", choć jeśli realizator umieścił pierwszy plan bardzo blisko, to tak właśnie go usłyszymy (np. wokal Stinga na płycie "57th & 9th"). Zwykle nie brakuje jednak powietrza i przestrzeni, a kanały są bardzo wyraźnie odseparowane.
Podsumowanie
Słuchawki Pioneer SE-MS7BT są wyjątkowe. Większość tego, "co dryfuje przez eter", zabrzmi za ich pośrednictwem niezwykle angażująco. Jeszcze nigdy nie polecałem żadnych słuchawek bezprzewodowych do muzyki klasycznej, co niniejszym czynię. Miłośnicy jazzu, muzyki akustycznej, bluesa, rocka i electro także powinni się nimi zainteresować. A jeśli komuś nie zależy na bezprzewodowości, może sięgnąć po bliźniaczy model Pioneera, SE-MS5T – teoretycznie powinien to być ten sam dźwięk, tyle że po znacznie przystępniejszej cenie (ok. 280zł). Używanie kabla w przypadku SE-MS7BT też ma sens – po pierwsze Bluetooth ma swoje ograniczenia, jeśli chodzi o sygnał hi-res, a po drugie brzmienie słuchawek staje się wówczas nieco gładsze, pełniejsze i przyjemniejsze.